poniedziałek
dzień pobytowy Dubrownik
zwiedzanie Kotoru
Tego dnia naszym celem była Czarnogora i Kotor. Właściwie nie wiem jak to opisać, bo kiedy przedarliśmy się przez góry naszym oczom ukazała się droga wijąca się wzdłuż bajkowej, zalanej słońcem zatoki. Okalały ją monstrualne, dzikie, kamieniste góry. Nieco przerażające. Kamienne domy, które mijaliśmy nosiły ślady dawnej świetności. To miejsce było kiedyś przepięknym kurortem, ale polityczne ruchawki zrobiły z niego ruinę. Widać było, że ludzie walczą o to żeby odbudować co się da. Wytrzeszczając oczy przetoczyliśmy się przez jedno z miasteczek. My totalnie oszołomieni jego urokiem, ludzie oszołomieni tym, że się toczymy. Droga wiodła praktycznie przy samej wodzie. Kwiatów mnóstwo. Uśmiechów i machania mnóstwo. Pięknie tam k…., no pięknie, było!
Dotarliśmy do Kotoru. Trafiliśmy akurat na moment po burzy i wszędzie było pełno wody, która jednak uznała za stosowne momentalnie wyparować.
Twierdza robi niesamowite wrażenie, bo jest przyklejona do góry. Mury obronne ciągną się bardzo wysoko. Nie zdecydowaliśmy się na spacerek po murach, bo obawialiśmy się wyplucia płuc w efekcie. W porcie zacumowane były niezwykle burżujskie motorówki, których jednostkowa wartość przekraczała pewnie PKB Czarnogóry i Białowieży razem wziętych pomnożonych przez roczną dotację Unijną dla Sieradza.
Po zwiedzeniu miasteczka w naszym zasięgu – czyli na dole, pożarliśmy to i owo w jednej z czarujących knajpek, w której nas orżnęli gotówkowo , poszliśmy do piekarni nabyć ciasteczko – gdzie znowu usiłowali nas orżnąć,
ale już byliśmy czujni jak ważki, a potem udaliśmy się zobaczyć jak twierdza wygląda z góry. Oczywiście używając do tego celu aut.
Kierowaliśmy się na Cetinje, jadąc drogami tak wąskimi, że napotykając jakiś większy pojazd musieliśmy się cofać w poszukiwaniu mijanki. Rada dla następców: trzy miaty mieszczą się w zatoczce mijanki czarnogorskiej. Ani jednej więcej. A niektóre autobusy tam są szalone.
Powrót zaplanowaliśmy sobie promem. Ot tak, żeby była przygoda. Całkiem sympatycznie przeżycie, ale trwa zdecydowanie za krotko. No i pieruńsko wieje.
wtorek
Start: Dubrownik
wyjazd z okolic Dubrovnika, po drodze Budva
http://www.podroze.pl/wyp…h-durmitor,714/
http://www.national-geogr…fia/durmitor-3/
trasa dnia 250 km (google nie do końca poprawnie pokazuje rzeczywistą trasę)
http://tinyurl.com/3tpobn3
Ruszyliśmy w kierunku Niksica, przez jakieś totalnie dzikie okolice. Nie spodziewaliśmy się, że tak może być w Europie. Jadąc dróżką, na której z trudem wyminęłyby się dwa auta, gdyby coś z naprzeciwka raczyło jechać snuliśmy przez pmr’ki teorie na temat siedzących w krzakach partyzantów, którzy nie mają pojęcia, że wojna się skończyła i zaraz zaczną do nas strzelać. Atmosferę grozy spotęgowała samotna bezpańska kura wyskakująca zza krzaka oraz rozwieszone również bezpańskie pranie
. Nie wiem kto sobie tam gacie suszył, bo w okolicy nie było widać żadnych zabudowań. Partyzanci jak nic. Mijaliśmy porzucone i zdewastowane domy, jakąś zrujnowaną szkołę… Smutny krajobraz choć jednocześnie niesamowicie piękny i urzekający w swojej dzikości. W trakcie podróży Misz nieco odpadł od rzeczywistości, a zawartość Niuni dostała tak potężnej głupawki, że ledwo manewrowała miedzy głazami lejąc łzy ze śmiechu.
Głodni jak psy i ciężko przerażeni dotarliśmy do jakichś szczątków cywilizacji. Aga spragniona widoku zwierzęcia większego niż wspomniana wyżej kura, krzyknęła: O! Owce! Owce jednako okazały się być białymi głazami… Nie wiemy co oni w tych górach zrobili z większymi zwierzętami. Zżarli? Przez chwilę snuliśmy teorie dotyczące samoobrony królików zbierających bobki w większe skupiska, po to żeby symulować sprawowanie rządów na dzielnicy przez jakieś duże, groźne zwierze… E… tego… No!
Po zatankowaniu na dziwacznej stacji benzynowej, znaleźliśmy restaurację hotelową. Mimo, że menu było w kilku językach w żadnym nie mogliśmy się dogadać i obsługiwało nas dwoje kelnerów, kelner właściwy oraz kelnerka tłumaczka. Jako ciekawostkę dodamy, że w owym hotelu oprócz dziwek i ich klientów przesiadywało również inne nieco szemrane towarzystwo, taplając się w hotelowym luksusie, a ceny były podejrzanie niskie… Mafijny hotel?
Totalną nocą dotarliśmy do miejsca docelowego noclegu w Zablijaku. Wynajęliśmy tam sobie śliczne domki. Był czerwiec, ale było pieruńsko zimno. Pan wynajmujący, który porozumiewał się z nami za pomocą pomrukiwania i chrząknięć po oddaniu nam kluczy do domków uciekł, nie udzielając instrukcji jak tu się do diabła włącza ogrzewanie. Więc rozpoczęliśmy sami procedurę pt. znajdę grzejnik i go włączę i niech mnie ktoś spróbuje powstrzymać. Panel sterowania od grzejników był co prawda zamknięty na klucz, ale Polak potrafi i w nocy mieliśmy taką saunę, że trzeba było otwierać okna żeby przetrwać.
środa
dzień pobytowy okolice Durmitor/Zabljak
Udaliśmy się na wycieczkę do Kolasina. Mnogość ślicznych wspinających się na kamieniste zbocza dróżek, w naprawdę fajnym stanie bardzo nas uradowała. W dole płynęła cud urody rzeka Tara, żaden kamień z góry na nas nie zleciał, totalna sielanka. Mieliśmy jedynie problem z pitsopami na damskie siusiu. Wielkich prędkości nie dało się rozwijać niestety, bo było za ciasno i prowadzący bardzo często nie widział gdzie jedzie, ale widoki były bezcenne.
Zdobyliśmy Kolasin gdzie June i Misz z wiadomych względów odbyli sesję fotograficzną. W międzyczasie spotkaliśmy policję, która nas nieco zdeprymowała, bo nie wiedzieliśmy czy okrzyki, machania oraz trąbienie były próbą zatrzymania nas za nieznane wykroczenie czy próbą wyrażenia szczęścia z powodu zobaczenia kilku miatek topless.
Okazało się, że to drugie oraz że lud Czarnogóry tak reaguje na innostrańców.
Dojechaliśmy do centurm Kolasina i podjęliśmy próby zaparkowania w miejscu mocniej zaludnionym. Udało się nam znaleźć takowe pod komisariatem w towarzystwie gapiących się na nas grupowo z okien policjantów oraz mieszkańców okolicznych bloków. Stwierdziliśmy, że miat nie dotknie nikt nawet palcem przy takiej obstawie.
Zjedliśmy sobie w Kolasinie, autochtońskie dania to jest: kacamak, cicvara, popara – niektóre nie do przejedzenia ze względu na straszliwe ilości, jakimi uraczono nas w knajpie. Czarnogóra to kraj biedny więc żadne z autochtońskich dań nie zawierało mięsa, w związku z tym Misza, który zamówił jakąś baraninkę miał niezłe rozdanie częstując.
Najmocniejsze wrażenie z Czarnogóry jest takie, że króluje tam nieprzyjazna i nieco przerażająca dla rozpuszczonego europejczyka przyroda i mnogość dzikich miejsc. Myśl: boże jak się coś stanie to co ja zrobię! nie chciała nas opuszczać. Tamtejsi ludzie natomiast są niesamowici. Przyjaźnie nastawieni, trąbią na każdego kogo mijają tylko po to żeby potrąbić i się uśmiechnąć, bardzo pomocni, usiłowali udzielać nam informacji nawet jak do końca nie wiedzieli o co nam chodzi albo nas nie rozumieli.
Wróciliśmy ze zwiedzania i już ostrożnie użyliśmy regulatora ciepłoty w domkach, osiągając temperaturę odpowiednią.
czwartek
start: Zablijak
nocleg Węgry -Harkany -> 450 km
Opuszczając Zablijak i udając się w kierunku cywilizacji przejechaliśmy przez Park Narodowy. Podróżując wąską dróżką Majkel zawinął pod swoją obniżoną Ptaszynę spory kamień. Zanim jednak do tego doszliśmy nałamaliśmy sobie głowy dlaczego on o wszystko zahacza (tym kamieniem zahaczał), a jego pilotka Ola prawie opanowała sztukę lewitacji, żeby tylko Ptaszynę odciążyć.
Dookoła mogliśmy podziwiać śliczną zielona trawkę, po której chodziły owieczki i robiły beee beee beee. Totalna sielanka.
Jednakże dało się już odczuć, że wycieczka zaczęła zmierzać ku końcowi. Dalej autochtoni trąbili i się cieszyli, złapała nas policja, bo chciała sobie pogadać i pooglądać auta, ale w końcu i dojechaliśmy do granicy węgierskiej czyli Unia! To była jedyna granica na której nas skontrolowali. Najpierw wypuścili na nas bojowe komary, które chciały nas żywcem zeżreć. Potem kazali otworzyć bagażnik w każdej miacie i zapytali: any cigarettes, alkohol? Wszyscy zgodnie odpowiedzieli że nieeee. Nie ma ani cigarettes (Zigaretten schaden meiner Gesundheit) ani alkohol w bagażniku. Alkohol był za siedzeniami, żeby się nie potłukł i żeby jechał na stojąco, porządnie zabezpieczony, bo przecież to były wynalazki domowe, więc był wieziony przepisowo. Tego zdania jednak nikt nie dodał i pomknęliśmy dalej oddychając z ulgą, bo te komary były nie do wytrzymania. Zapewne dlatego celnicy byli mało dowcipni i tacy sumienni.
piątek
wyjazd z Harkany, dojazd do noclegu Mosty u Jablunkova (powszechnie znany Hotel Grun): 620 km
Następny dzień dojazdowy.
Dotarliśmy na ostatnich nogach do znanego wielu i uwielbianego hotelu Grun. Ostatnie nogi zaczęliśmy reanimować beherowką i piwem tak skutecznie że ho ho.
Poznaliśmy czeską kapelę z wojakiem Szwejkiem i zadzierzgaliśmy intensywnie więzy przyjaźni polsko-czeskiej.
Mniam, mniam, mniam!
sobota
wyjazd z Mostów, dojazd do Szklarskiej Poręby około 400 km
Po lekkich problemach z pobudką ruszaliśmy do Szklarskiej, gdzie wspominając czule poprzednią noc urządziliśmy super ultra grzeczny wieczorek pożegnalny i potuptaliśmy grzeczniusio spać.
niedziela
Start: Szklarska – wszyscy do domów
No i jak zwykle najmniej lubiana część wycieczki. Wzdychając głośno, przekładając różnorakie dobra gdzie indziej ruszyliśmy do domów. Bes sęsu….
Po południu udaliśmy się do Jablanacu gdzie okazało się, że Dżiuniory znają genialna zatoczkę. Należało się tam oczywiście przekąpać. Plaża płatna, pan z brzuszkiem skasował od nas po 10 Kuna. Ale warto było. Ci którzy weszli do wody ignorując zagrożenie jeżowcowe oraz kamieniste dno z uciechą oglądali gimnastykę prezentowaną na brzegu przez tych, którzy pragnęli uniknąć jeżowców. Miał miejsce także abordaż na samotna łódkę, z której odbył się konkurs skoków pełnych gracji. W założeniu miały być na główkę, wyszły nieco inaczej.
Reportaż by: Mistrzyni Z.
Wsparcie pt: gdzie my do diabła wtedy jechaliśmy by: Majkel C
Dobór zdjęć: Mistrzyni
Autorzy zdjęć: Misza/June oraz Fajf/Ania
I oto kolejna wycieczka zaczęła się walką z czasem.
Ekipa z Wawy po dość szybkim, ale ohydnie późnym starcie i nabraniu tempa zatrzymała się na małą kawę (i duży McZestaw) kilkaset metrów za Jankami. Zgodnie z przyjętym przy tego typu wyjazdach protokołem . Nie ukrywajmy, że mocno zawaliła Mistrzyni która o 15tej dopiero wylądowała na Okęciu po niezwykle ważnym spotkaniu służbowym w Złotych Piaskach. Warszawa dotarła do punktu zbornego w Szklarskiej w środku nocy ledwo żywa, zmęczona jak koń po westernie, bo stan polskich dróg jaki jest wszyscy wiedzą. Ale i tak wszystkich zaskoczył Dżunior, który w znanym większości pensjonacie Przy Skałkach zameldował się o wschodzie słońca jak bohater romantyczny Mickiewicza czy innego Słowackiego?
Towarzystwo ze Świebodzina, Poznania oraz Bydgoszczy ze względu na brak Mistrzyni i Dżuniora w ekipie, nie miało tego typu problemów i na miejscu zjawiło się o ludzkich porach.
Sobota
Start: Szklarska Poręba
wyjazd ze Szklarskiej w stronę południowej Austrii.
dojazd na nocleg okolice Klagenfurtu w Schiefling am See
dystans dzienny:
678 km -> Praha -> Strakonice -> Passau -> Wels -> Liezen
lub
647 km -> Praha -> Ceske Budejovice -> Linz
Dzień przewidziany został na dojazd, wiec rozpoczęliśmy go wspólnym tankowaniem (paliwa, rzecz jasna), upychaniem rzeczy niezbędnych (temperówek i sznurowadeł) w miejscach, które będą łatwo dostępne (tak! tak! są takie miejsca w Miatach), ustawianiem siedzeń (ktoś je złośliwie poprzestawiał wcześniej) oraz basów sprzętów grających w optymalnej (dla tychże basów) pozycji.
Po odstaniu swojego w korku, zwialiśmy dość szybko zostawiliśmy za sobą polski asfalt i po nabyciu w przygranicznym kantorze środków płatniczych na syr oraz winietek, rozpoczęliśmy wędrówkę gładziutkimi czeskimi drogami.
Pierwszy poważny pitstop wypadł w Czeskich Budziejowicach, gdzie w planie było pożarcie syra z tatarską omaćką. Plan został wykonany, na rynku odbyła się również pierwsza sesja zdjęciowa oraz wizje na temat produkcji i reżyserii filmu akcji „Samotna butelka i bruk”. Tytuł nie został dopracowany jakoś szczególnie mocno, ale mógłby zdradzić główny wątek i nikt by nie poszedł na nasz film do kina, a mieliśmy apetyt na stworzenie hitu na miarę „Nocy i dni” Z ostatnich ustaleń wynika, że ze scenariuszem zapoznaje się Juliusz Machulski a w roli butelki ma wystąpić Eddie Murphy. Na rolę bruku ostrzy zęby Halinka Młynkowa..
Następnie runęliśmy pożerając kilometry i resztki syra w stronę Austrii. Pamiętając zeszły rok mieliśmy ochotę na powtórkę licząc, że cywilizacja wciąż nie zniszczyła terenów koło Nockhalm..
W trakcie przejazdu autostradą stało się to czego obawiali się wszyscy – niebo spadło nam na głowy. Pocieszającym się wydaje fakt iż spadło nie w postaci meteoru tunguskiego lecz jedynie jako hektolitry wody… I to w takiej ilości, że nie byliśmy w stanie jechać, bo nie było nic widać, a na drogę leciały nie tylko gałęzie, ale wręcz całe drzewa. Zjechaliśmy więc z głównej drogi i ustawiliśmy się z boczku, unikając towarzystwa drzew, które mogłyby zlecieć nam na miękodache miaty, usiłując przeczekać. Gdy trochę przestało lać, z domku nieopodal wybiegł Austriak w długich gaciach, ale bez piórka (sic! – pewnie element napływowy informując, iż droga na której staliśmy jest nieprzejezdna. Co kraj to obyczaj, trochę nas zatkało, ze był tak miły i nas o tym poinformował narażając się na zamoczenie swojej osoby – dzisiaj myślę, że ten deszcz był powodem braku piórka. Po prostu nie chciał go zmoczyć. Zawróciliśmy w kierunku zawalonej drzewami autostrady i mieliśmy okazję obejrzeć jak zorganizowani są przedstawiciele odłamu nurtu: „ordnung must sein”. Burza zwaliła wiele drzew na autostradę. Powstał gigantyczny korek, który na szczęście oglądaliśmy jadąc w przeciwnym kierunku (wyjaśnienie dla fizyków: właściwie to w kierunku tym samym, ale o zwrocie przeciwnym do korka). W 10 minut po tym jak deszcz osłabł na miejscu były już odpowiednie służby, które zajęły się usuwaniem drzew z drogi i szast-prast wszystko zaczęło znowu działać.. POSTULAT: wysłać nasze służby porządkowe na szybkie szkolenie do Osterreich.
Późnym wieczorem dotarliśmy do miejsca przeznaczenia czyli Schiefling am See. Chwilę trwało znalezienie samej kwatery, bo navi nam zgłupiała, a dróżki nad jeziorem były jakieś takie nie prowadzące tam gdzie trzeba. Pensjonat okazał się być słitaśny oraz dysponował tym czego potrzebowaliśmy czyli odpowiednią ilością wina oraz trampoliną.
Rozpoczął się wieczorek rekreacyjno-relaksacyjno-skoczny. Mistrzem i imprezy oraz trampoliny został Dżunior i jego okrzyki bojowe. Nie będziemy cytować . Hje, hje, hje
Niedziela
Dzień pobytowy na zwiedzanie okolic: Austria + górska Słowenia (Alpy Julijskie)
zasięgi drogowe noclegu:
od Maria Worth:
-> Maribor 130 km
-> Kranj -> Ljubliana 60 -> 130 km
-> Kranjska Gora -> Bovec 100 km
-> Tarvisio 90 km
-> Gmund (Malta) 88 km
-> Reichenau (wjazd na NockAlm Strasse) 60 km
trasa dnia 320 km
Schiefling am See → Bovec → Boka
http://tinyurl.com/4xnny3x
Schiefling am See → Nockalm → Nocleg
http://tinyurl.com/3qxmuar
Po spożyciu śniadanka i dokładnym obejrzeniu w świetle dziennym dziwów (było czysto i obsługa się wciąż uśmiechała), w które obfitował pensjonat udaliśmy się zwiedzać.
Jak się okazało Fajf świtkiem wstał i wypucował swój pojazd. Reszta wolała spać, ale co się odwlecze …. Nie zdążyliśmy przejechać wielu kilometrów jak na drodze pojawiła się myjnia. Więc wszystkie wehikuły zostały wypucowane grupowo. O radości!! O błogości!!
Po wypucowaniu zdecydowaliśmy się wreszcie dołączyć do Fajfa i nakleić naklejki wyjazdowe. Była to trudna sztuka, bo tym razem strzeliliśmy je sobie plotowane i naklejenie czegoś takiego wcale nie jest proste. Autorką projektu była Lilu, która ze względów ogólnych nie mogła wziąć udziału w wycieczce. Tęskniliśmy!
Plan dnia był taki, że odwiedzimy Alpy Julijskie i Słowenię w celu obadania stanu tamtejszych dróg. Wypadł zdecydowanie zadowalająco. Krajobrazy Julijskie również. Wdrapaliśmy się dosyć wysoko w góry na Vrsic Pass, gdzie było sporo śniegu, który niezmiernie uradował Fajfa i Dzuniora. Oczywiście musiało się odbyć rzucanie śnieżkami, bo inaczej byłoby nieważne.
Obejrzeliśmy z dystansu 106 metrowy wodospad Boka, znajdujący się w okolicach Boveca, pomoczyliśmy nogi w lodowatych „white waters” – nic nikomu nie odpadło, choć woda była tak lodowata, że masakra!
Potem zaczęliśmy się zastanawiać jak wracać i sentymenty przeważyły. Runęliśmy znowu bryknąć sobie trasą Nochalm. Pokonaliśmy ją troszeczkę wolniej niż ostatnim razem. Normalnie powinna trwać 2,5 godziny, a w naszym wykonaniu trwała 45 minut z przerwą na ukojenie nerwów i drżenia ud oraz sławne siusiu. Niach, niach, niach
Cdn…
Działo się w długi łikend majowy, oj działo!
Wasi ukochani organizatorzy różnych eventów zeszło- i tegorocznych zrobili sobie wakacje od organizowania imprez masowych i zlecieli się do Poznania zacieśniać kontakty.
”Sponton – the beginning”
W czwartek znad morza wyruszył smakowity cukierek – czerwona NA z Przemasim na pokładzie (w trakcie dojazdu miało miejsce pierwsze spotkanie z wiewiórką, ale o tym będzie dalej), z Wawki merlot NB – wioząca Mistrzynię Zamętu oraz czarna NBFL zawierająca Majkela_C. Wszystkie okazy zostały przechwycone przez BRG NA z załogą składającą się z Juny oraz Miszy i poprowadzone przez Poznań na milusi tarasik, gdzie zawartość miatek spoczęła w pozach luźnych i raczyła się napojami, które powodują intensywne zacieśnianie się więzi międzyludzkich
Piątek:
Nikt do końca nie wie, jakim cudem wszyscy wstali o jakiejś totalnie nieprzyzwoitej godzinie porannej i po pożarciu straszliwej ilości jajecznicy oraz odstaniu swojego w kolejce do łazienki udali się składać dachy i smarować się kremami z filtrem. W trakcie tej jakże pasjonującej czynności objawiła się niebieska NC z Piotrem K. na pokładzie.
Ruszyliśmy z permanentnymi bananami na twarzy . Prowadził oczywiście Piotr, bajkowymi trasami wśród lasów i pól rzepaku, soczystej przyrody wielkopolskiej, śpiewu ptasząt i wielości zakrętów
. Poza Piotrem chyba nikt z uczestników nie wie, gdzie my tak do końca byliśmy, ale trasa była przecudna i bardzo smaczna
. Jak będziecie grzeczni, to może kiedyś Was tam Piotr też zabierze
Pierwszy „poważny” pitstop wypadł w Wolsztynie, gdzie obejrzeliśmy przygotowania do sobotniej parady parowozów, odczuwając mocne skojarzenia z filmem o drugiej wojnie światowej . Parowozy były „wielkie, ogromne i pot z nich spływał”. W powietrzu latało mnóstwo czegoś czarnego a lokomotywy dość synchronicznie wydawały z siebie różnorakie pufnięcia ( http://miasta.gazeta.pl/p…tore_w_tyl.html ).
Z Wolsztyna udaliśmy się krętą, leśną trasą do pałacu w Wąsowie spożyć obiad, poudawać zwłoki, pospacerować po parku, wleźć na wieżę i podyskutować o kwestii sprawdzenia, czy jak się z tej wieży skoczy to się człowiek bardzo połamie, czy tylko trochę.
Po leniwym posiłku potrasowalismy na Stary Rynek w Poznaniu skonsumować szarlotkę w miejscu pierwszej randki Juny i Miszy
Wieczorkiem wpadliśmy przelotem na ognisko na zlot Cabrio Clubu dać buzi znajomym Tu należy nadmienić, że hasło miatowe „ na koń” cieszy się znacznym szacunkiem, przebijającym się nawet przez nadmiar procentów. Nie wiemy, kto to jest Banan. Nie udało się nam go poznać/znaleźć
Czas domowo – wieczorny spędziliśmy śpiewając ding ding dong, tralala itp. (http://www.youtube.com/watch?v=DbYtqAWDF2U )
W nocy Juna przebudziwszy się dostrzegła w przedpokoju ruch i obcego człowieka przypominającego bardzo dokładnie futrzaste stworzenie asystujące przy czwartkowym posiłku Przemasiego (wspominana wcześniej wiewiórka w pozie heraldycznej). Po zdiagnozowaniu, że to Majkel i dostaniu ataku śmiechu zapomniała o sprawie, ale do czasu…
Sobota:
Wstaliśmy o jeszcze bardziej nieprzyzwoitej godzinie i Mistrzyni Zamętu „ulęgł” się w głowie dość dziwaczny pomysł. Mistrzyni zawsze była zdania, że szczoteczki do zębów i kierownicy Niuni się nie pożycza, ale przy jajeczni rozmyślając o dzieleniu steru w Alpach straciła zapał obronny i stwierdziła, Juna przejmuje kierownicę aby Niunię w końcu rozdziewiczyć . Walcząc z objawami choroby poprzedniowieczornej udaliśmy się do Starego Browaru. Na dach. Serpentynką śmierci powodującą chorobę morską. Zaprawdę nie wiem jak ludzie wjeżdżają tam normalnymi samochodami… Serio!
.
Po sesji zdjęciowej, do której się bardzo przyłożyliśmy i niektórzy okazali duże poświęcenie, wybraliśmy się obejrzeć monstrualną krewetkę ( http://starybrowar5050.com/news/1078 ) licząc, że się albo poruszy, albo zleci komuś na głowę. Nie zrobiła nic z tych rzeczy, więc sobie poszliśmy
Następnym pitstopem był Kórnik (mam problem z pisaniem tego przez „ó”), gdzie Juna nurzała się w magnoliach a Mistrzyni udawała zwłoki na trawce. Wtedy również narodziła się „pozycja wiewiórki” oraz Majkel otrzymał nową ksywę . Po pożarciu lodów pomknęliśmy przez Bnin do Rogalina, gdzie odkryliśmy, że polarowe koce z Ikei świetnie robią za dach bez ściągania perseningów, coby żadna ptaszyna nie zanieczyściła stylowych wnętrz naszych pieszczoszek. W Rogalinie miała miejsce również sesja na lwie, oglądanie wielgachnych 600-letnich dębów oraz zawiła opowieść o kocie uczestniczącym w paradzie równości zwierząt w charakterze niewiadomym (żywy – latający kot, zezwłok kota latającego – sprawa w trakcie, stanu kota w locie przez trzy lata nie ustalono
). Syndrom wiewiórki zataczał coraz szersze kręgi… Krgh!
W Rogalinie Misza postanowił przypomnieć Mistrzyni, że chciała tego dnia rozdziewiczyć Niunię – i tym samym nikt już nie wsiadł do swojej miaty. Nastąpił mix totalny. Mistrzyni dostała się czerwona NA, której już jej nikt z pazurów nie był wstanie wydrzeć Czerwona NA otrzymała również nowy pseudonim artystyczny – Lansowóz. Niunia okazała się być dziewczynką swojej pani, bo strzelała fochy (nieszkodliwe) pod dotykiem obcych rąk
Grzeczny NBFL oraz BRG NA (z najgenialniej trzymającymi siedzeniami wszechczasów) bez protestów przyjmowały coraz to nowe zasiadające w nich tyłki. W zmieniającej się wciąż konfiguracji towarzystwo udało się na grill do Ewy i Piotra (bardzo dziękujemy – było przepysznie, leniwie; kocham leżenie pod gruszą i latające psy
). Misza wytargał z garażu jakieś zwariowane rowery, którymi wcześniej wszystkich straszył. A straszył tak skutecznie że rowery były omijane baaaaaardzo szerokim łukiem
Pojadłszy i zapoznawszy się dość blisko z kynologicznym obliczem gospodarzy udaliśmy się na Plac Mickiewicza na lanserkę na zlocie Cabrio Clubu Zleciało się bezdaszników całe mnóstwo, niestety minęliśmy się z ekipą z Fajfopaklandu
( http://hatszepsuts.fotosik.pl/zdjecia/3), ale poznaliśmy Novego
. Na placu Mickiewicza objawiła się również masakra w spodniach Miszy
(cholerne meszki!!). Kwestia wiewiórki była ciągle żywa ( http://www.flickr.com/pho…ski/3498005847/ ) Krgh!
Po sycących emocjach na Placu Mickiewicza i pożegnaniu innych zlotowiczów falą Juny (buahahahhahaaha nie pamiętam kto zleciał tam z postumentu ) udaliśmy się na Stary Rynek zrelaksować się przy soczku i na krótki spacerek. M(i)X miatkowy trwał dalej. Nieudolne próby wyrwania Lansowozu z pazurów Mistrzyni również. (krgh!) Ponieważ wszyscy byli już mocno głodni, pomknęliśmy do domu, bo Misza obiecał Mistrzyni, że usmaży krewetki na maśle, czosnku, trawie cytrynowej z dodatkiem imbiru i chilli
. W domu szybko okazało się jednak, że zabrakło limonek (niezbędnych do osiągnięcia odpowiednich walorów smakowych drinków), więc całe towarzystwo zapakowało się do Kulki (lansowóz Juny) i udaliśmy się do otwartego jeszcze supermarketu budząc zupełnie niezrozumiale zainteresowanie
. Krewetki były genialne
Masło było wszędzie. Makaron ryżowy robiący za „podstawę” też. Limonki umieszczono prawidłowo w szklankach.
Nastąpiła też scena lekkiej demolki z udziałem soku pomidorowego, kieliszka do wina made by Ikea oraz laczków i spektakularnego upadku
Pałer plej:
Cytaty:
“To jest jakaś masakra” – Misza zaglądający z wyrazem osłupienia na twarzy w swoje własne spodnie i widząc tam gigantyczny ślad po ugryzieniu meszki
„Straciłam cnotę i teraz się puszczam na całego” – Mistrzyni, po kolejnym przekazaniu kluczyków do Niuni w obce ręce
„No i co narobiłaś? Teraz będę musiał szukać NB miracle …” – Misza z wyrzutem do Mistrzyni, spoglądając jak Juna miłośnie przebywa w Niuni
Logo spontonu i odciski uczestników
Sesja parkingowa
Blondynki w Miatkach
Trasy wśród pól rzepakowych
Banany na twarzach