Dzień 10 (lub coś koło tego)
Granicę Macedonia – Albania przekraczamy bez większych problemów. Bagażników nikt nie trzepał, w paszporty też za dokładnie nikt nam nie zaglądał…
Załączamy pierwsze zrobione po albańskiej stronie zdjęcie:
Zdjęcie dość tendencyjne. Pierwsze 15 min podróży po nowym kraju przebiegało całkiem spokojnie. Nic nie budziło naszych podejrzeń.
Droga – całkiem niezła.

Domy się budują:

Warto tutaj wspomnieć, że Albańczycy mają dość ciekawy sposób stawiania domów. Najpierw powstają 4 słupy, na słupach umieszczany jest dach, potem – jeśli czas i finanse pozwolą, powstała przestrzeń jest wypełniana cegłami.
Dominujące kolory elewacji:
-wsciekły róź
-szalona ultramaryna
-stonowana biel
Minęliśmy co prawda kilka przydomowych bunkrów, ale póki droga jest, a stacje benzynowe są całkiem zadbane (a nawet posiadają więcej niż jeden dystrybutor) nic nie mąci naszego szczęścia.
Powoli zaczyna nas zastanawiać, dlaczego wszytkie (no dobrze, jakieś 96%) mijanych samochodów to Mercedesy. I nie chodzi tu wcale o samochody dostawcze…

Później dowiadujemy się, że powodów jest kilka.
Po pierwsze, każdy Albańczyk posiada „rodzinę” w Wielkiej Brytanii (tudzież Niemczech lub Danii) co pozwala mu/jej takowe auto „sprowadzić”. Koniecznie klasy średniej lub wyższej 😉 Warto też dodać, że nikt nie widzi konieczności zmiany tablic czy przełożenia kierownicy.
Po drugie, metodą prób i błędów dowiedziono, że tylko mercedesy są w stanie wytrzymać szlaki komunikacyjne na terenie całego kraju (jak się okazało, asfalt znajduje się tylko na wybrzeżu, przy granicy, fragmentami w górach i podobno w okolicach stolicy – podkreślam – podobno).
Powód trzeci, natury psychologicznej: „Mercedes to przedziwny symbol albańskiego dostatku i hierarchii społecznej (nie masz merca jesteś niczym!)” cytujemy za
corazdalej.com. Trudno się temu dziwić, przed 1991 r. – żadna osoba prywatna nie mogła posiadać samochodu!
Jedziemy dalej, ta jedną jedyną drogą, na której powoli zanika asfalt a zastępuje go biały tłuczeń i dziury. Ogólnie nie jest wesoło, ale cieszymy się, że żadna ekipa nie ma obniżonego zawieszenia.
Przez jakieś 30 km bezskutecznie wypatrujemy drogowskazów. Nie stwierdzono ani jednego.
Nasz (jedyna) droga zaprowadziła nas w końcu do miasteczka Peshkopi, w którym wzbudziliśmy ogólne zainteresowanie i radość, nie tyle naszym wyglądem co bezradnością (tak, tak, na albańskie drogi to tylko Mercedes).
Podziwiamy okolicę…
…omijamy przeszkody…
…koniec końców budzimy litość patrolu policji, który pokazuje nam jak z tej cud osady wyjechać i gdzie skręcić.
Żegnamy miejski asfalt …
…i witamy się z typowymi drogami krajowymi:
Na szybko konsultujemy trasę (drogowskazów jak nie było tak nie ma) i jedziemy dalej.
Albania to prawie w całości góry. Niestety nie było nam dane podziwiać ich w pełnej okazałość. Po raz kolejny wszystko zasnuł dym z płonących bałkańskich lasów…
Po kilku ładnych (ooooj bardzo ładnych) godzinach jazdy docieramy do miasta Burrel w centrum kraju.

Nie znamy ani albańskiego ani włoskiego ale los nam sprzyja. W tym dwunastotysięcznym miasteczku znajdujemy młodego tambylca mówiącego po angielsku (oczywiście chce wyjechać do rodziny, do Anglii). Dzięki jego nieocenionej pomocy udaje nam się kupić hamburgery w budce z napisem „Hamburger” w której nie dość, że nie widać żadnego jedzenia to jeszcze pani zdaję się nie rozumieć znaczenia słowa „hamburger”. Po przeliczeniu (albańskie ciurliki mają trochę więcej zer) okazuje się, że nasz prowizoryczny obiad kosztował 80gr.

Z błogosławieństwem naszego nowego znajomego i życzeniami przeżycia ruszamy dalej. Kilka kolejnych godzin zajmuje nam przebicie się przez góry. Z ulgą witamy się z nadmorskim asfaltem i już późną nocą meldujemy się w hotelu. Tutaj w grę wchodził tylko albański (żadnen tam włoski, angielski, rosyjski, niemiecki, francuski). Dostajemy dokładnie takie pokoje i tyle ile chcemy dzięki dzięki komunikacji z wykorzystaniem piktogramów. W nocy z miasta dobiegają piski opon. Czyżby to jakaś zbłąkana miata szukał sklepu nocnego z proszkiem do prania?

Dzień 11
Dziarsko ruszamy w stronę granicy z Czarnogórą. Jeszcze nie wiemy, że 1,5-godzinne oczekiwanie spędzimy w towarzystwie cygańskich dzieci zostawiających mokre, białe ślady palców na szybach. Wiemy za to, że jedną miatę może by i albańska policja dokładnie przetrzepała, ale zmasowany atak kilku kolejnych wprawia panów w mundurach w osłupienie i bezradność.
Z Albanii zapamiętamy:
Mercedesy i wszechobecne beczki na wodę:
równie wszechobecne co prowizoryczne warsztaty/myjnie (lavash):

nieobecny asfalt:

luźne podejście do bezpieczeństwa na drodze:

Dzień 11 cd.
Czarnogóra
Jak jest nasz radość na widok czystej stacji Lukoil, jakie wspaniałe perspektywy zmycia z miatek albańskiego kurzu! Tylko ceny w euro…
Dzięki agencji turystycznej o wdzięcznej nazwie
CipaTravel cumujemy w Sveti Stefan w kwaterach z widokiem na zabytkową wysepkę (przekształconą obecnie w pieruńsko drogi hotel).
Pełen relaks, kąpiele w kolejnym morzu… Wymiana klocków hamulcowych i inne przyjemności.
Tu w zasadzie możemy zakończyć relację, ponieważ musieliśmy zrezygnować z jeszcze jednego dnia w pięknej Czarnogórze na rzecz wcześniejszego powrotu do Polski. Nie wiemy jak reszta załóg ale my:
Jechaliśmy wzdłuż niesamowitego kanionu rzeki Pivy (a może by tak spływ?)
KLIK
Poznaliśmy bardzo dokładnie przedmieścia Sarajewa (klimat jak w Raszynie, reklam i billboardów tyle samo).

Współczuliśmy bośniackim celnikom rezydujących w kontenerach budowlanych.
Przemknęliśmy przez Chorwację.
Na Węgrzech strzeliliśmy sobie ostatnie pamiątkowe zdjęcie:
Podróż uroczyście zakończyliśmy na świetnej myjni pod Sandomierzem i odmeldowaniem się na forum już z okolic Warszawy.