Alpy Drift 2009 odcinek 3

Czwartek

Trzeba było wreszcie ruszyć tyłki z nad Gardy. Niechętnie wyjątkowo bo Garda to miejsce, które spokojnie może aspirować do bycia którymś z cudów świata. :mrgreen: Świeciło nam słońce z gatunku pieruńskich. Zaczęliśmy się wdrapywać na kolejną górę kiedy okazało się ze Misza doznał rozległej kontuzji ogólno-żołądkowej i zmienił się w zielonkawe na twarzy szczątki. :cry: Po wlaniu w Miszę odpowiedniej dawki płynu z mikroelementami ekipa musiała się rozdzielić ze względu na stan zdrowia wyżej wspomnianego zielonego Miszy. Grupa transportująca Miszę w składzie Piotr i Juna, udała się bezpośrednio do miejsca przeznaczenia przez Madonna di Campiglio i przełęcz do Bormio a potem do Livignio.

Grupa nie mająca na składzie jeszcze żadnych szczątków (podkreślenia wymaga słowo : jeszcze) rozpoczęła wspinaczkę krętą i wąską drogą do Edolo. Dróżka charakteryzowała się totalnym brakiem barierek. Na szczycie rezydowała kapliczka z gatunku czarujących.

Przeturlaliśmy się przez czarodziejskie miasteczko z tak wąskimi uliczkami że zakupy można było zrobić bez wysiadania z samochodu. Sunąc w kierunku Breno spotkaliśmy szalonego człowieka w ciężarówce, który sobie kompletnie nic nie robił z faktu ze jedzie drogą krętą, z boku jest bardzo stromo a on ma bardzo duży samochód. Prawie wjechał nam w prowadzącego Majkela i zmusił nas do wykonywania różnych myków i uników w celu przedostania się dalej. Ale się udało.

 Jadąc sobie dalej zobaczyliśmy sielski widoczek pt: skały, strumień i łąka pełna alpejskich kwiatów. No normalnie scena z „Pikniku pod wiszącą skałą”. Pisneły wciśnięte hamulce i zatrzymaliśmy się w celu dopełnienia obrazka i zjedzenia lanczyku na kocyku.

P1080134

P1080137

DSCF3992

Mistrzyni rzezająca kozikiem pomidora mściwie poinformowała kuzynkę Age co ją spotka za chowanie porządnego noża. No i spotkało, bo porządny nóż został na włościach Mistrzyni, bo Aga go zapomniała. :mrgreen:
Po pożarciu kanapek z masłem w płynie :mrgreen: , szynką parmeńską i pomidorkiem, schłodzeniu kończyn w piekielnie zimnym strumieniu ruszyliśmy do Edolo i Tirano – na granicy ze Szwajcarią a potem ruszyliśmy zdobywać Bernina Pass. Jako ciekawostkę należy dodać że przez Bernina Pass jeździ również pociąg wożący samochody. Ale nie chcieliśmy do niego wsiadać. Droga cudnie widokowa. Typowo alpejskie widoczki znane wszystkim z reklam Milki. Rozległe łąki, skały, słońce… :mrgreen: Mnogość alpejskich delikatnych kwiatków. No oczu nie można było od tych widoków oderwać.

P1080198

P1080208

P1080332

 

W pewnym momencie Mistrzyni i kuzynka Aga myślały, że są takie hmmm niedokształcone oraz niedoinformowane, że nie maja pojęcia, w jakim aktualnie kraju się znajdują, ale po przełamaniu wstydu geograficznego i zadaniu cichcem pytania o aktualne miejsce pobytu, okazało się, że w innych autach tez panowała lekka rozpierducha dotycząca orientacji przestrzennej. No bo tak: patrzymy na parking stoją trzy samochody. Jeden z rejestracją szwajcarską, drugi austriacką trzeci z włoską. Na banerkach różnego rodzaju komunikaty po włosku i niemiecku. I weź tu człowieku bądź mądry i wymyśl czy to Włochy czy Szwajcaria czy co do cholery! Granic brak, miotająca się służba celna była różnego gatunku, a na fajkach widniały ostrzeżenia zdrowotne w kilku językach.
Wdrapaliśmy się na przełęcz i zatrzymaliśmy się na żeby obejrzeć Białe Jezioro. Temperatura panująca na szczycie przełęczy była z gatunku : rześkich, że tak powiem. :mrgreen:

 

DSCF4007

DSCF4011

Nienawykłe ciała chciały mimo bardzo przyjemnego widoku jak najszybciej się stamtąd oddalić. Po krótkiej polemice na temat białości Białego Jeziora i stwierdzeniu że mamy już odhaczone jezioro w kolorze merlot, niby brg no i teraz białe, Aga dostała śnieżną pigułą ponieważ w sposób ironiczny naśmiewała się z celności ręki jednego z naszych mężczyzn… coż za fłaje! :mrgreen: Chuchając w zmarznięte kończyny oddaliliśmy się ku dalszym przygodom, czyli do St. Moritz. Jakoś tak przed samą Mekką burżujstwa i szpanu Przemasi odpadł od rzeczywistości w ramach przemiany pierwotnie w nie dającego oznak życia trupa. :shock:
St. Moritz jest dziwnym miejscem. Wszystko tam jest proste. Ale niesamowicie bogate w odbiorze w tej prostocie. Tam nawet bruk jest równiuteńki. Trochę czuliśmy się tam jak ubodzy krewni z prowincji i przygniatały nas te wszystkie walizki i ubranka dla psów od „wielkich” projektantów. Wocio przemieszczając się i strzelając fotki co chwila chichotał jadowicie.
P1080262
P1080279
DSCF4022
DSCF4026
DSCF4027
Ze względu na posiadanie na stanie trupa Przemasiego oraz dość próżną godzinę zrezygnowaliśmy z przejazdu przez Umbrail Pass i wybraliśmy trasę przez tunel Munt la Schera do Livigno. Po zdeponowaniu trupa Przemasiego w miejscu przeznaczenia i sprawdzeniu stanu technicznego trupa Miszy, ocalała od pogromu reszta ekipy udała się do knajpy spożyć calzone i popić je trochę białym winem. Ze zmęczenia, od nadmiaru słońca i prawdopodobnie przez impakt który wywarły mijane atrakcje cała ekipa nieźle się uszczęśliwiła jedynie dwoma karafkami wina (sic!) :cool: i wróciła do domu niosąc z poświęceniem zupkę warzywną. W domu zastała dwa trupy. Jeden nie dawał znaków życia. Drugi dawał dlatego też został zmuszony do spożycia zupki warzywnej i zmotywowany odpowiednio:

Mistrzyni: tylko spróbuj to oddać! Kosztowała 6,80 Euro i ani się waż!
Misza krztusząc się zupką i żałośnie protestując: ale ja oddam …
Mistrzyni gromko: ani się waż!
I trup Misz się nie ważył.

Piątek 

Nasze dwa trupy się reaktywowały i zmieniły w pełnoprawne zombie. Niby łaziły, ale jakoś tak niemrawo. Posiadanie na stanie dwóch zombie natchneło nas do zastosowania nowego pozdrowienia, znanego wszystkim z „Nocy żywych trupów” polegającego na odpowiednim majtnięciu manipulatorem górnym oraz odpowiednim dzwięku w stulu : yyyy . :mrgreen:
Ruszając na podbój Stelvio przez Bormio zastanawialiśmy się dlaczego Majkel jadący na końcu wlecze się tak dramatycznie. Po wywołaniu winnego przez radio okazało się, że Majkel nie podziwiał widoków, ani nie oduczył się jeździć po winklach, nie doznał również paraliżu miaty tylko dokonywał zbioru okryć głowy naszych pilotów robiących zdjęcia tak entuzjastycznie, że im czapki z głów pospadały – serio. :mrgreen: Dwie czapki poleciały i Majkel je ocalił przed samotną śmiercią pod kołami innych pojazdów. :mrgreen: W trakcie wjazdu na Stelvio lało, wręcz dramatycznie, tym niemniej ekipa dzielnie mknęła w tym deszczu bez dachów no, bo przecież twardym trzeba być a nie miękkim.
P1080338
Mamrocząc inkantacje żeby lać przestało, spożyliśmy lanczyk, nabyliśmy Wiewiórowi stosowną wiewiórkę w ramach gestu przyjaźni i ponieważ nasze modlitwy oraz wygrażanie pięściami w kierunku nieba zostały potraktowane przez aurę nadzwyczaj poważnie i zza chmur wyszło upragnione słońce, pojechaliśmy dalej. Stosunkowo blisko nam to „dalej” wyszło, bo za kilkaset metrów zahamowało nas samo w miejscu gdzie każdy zatrzymać się musi, bo na kolana rzucił nas widok na pokazówkę Stelvio. Po serii okrzyków odbyły się sesje zdjęciowe przełęczy oraz powstało sławne ujęcie pt. blondynki na przełęczy myślące: „how hard can it be?”
PICT9182
Sesja została zakończona powrotem prawie na czworakach, ku zgrozie lub rozczarowaniu zgromadzonych, że żadna z milknącym w oddali okrzykiem skierowanym do agenta ubezpieczeniowego „dębową trumnę, zamawiam dębową” nie zleciała.

DSCF4042

W celu nagrania filmu pierwszą część Stelvio zrobiliśmy w tempie iście lanserskim. Trochę trudno było, bo co chwila kogoś usiłowało wyrwać do przodu i Mistrzyni mitygowała niesfornych, że Misza, który został na górze i kręci, kamerą za nami nie nadąży jak będziemy tak gnać.

Misza jednakoż, jako sprytny operator kamery za wszystkim nadążył i następnie runął nas gonić bijąc nowe rekordy prędkości.

Oczywiście wszyscy mu pozazdrościli śmierdzących hamulców kiedy już do nas dotarł i reszta przejazdu wyglądała zupełnie inaczej. Na Stelvio są bardzo przyjemne jeśli chodzi o widoczność długie proste, na których można było wyprzedzać wszystkich o innej orientacji seksualnej. Mijaliśmy grzecznie przytulające się do ścian i zjazdówek kampery i gnaliśmy na dół aż jęczało. Smród hamulców, opon i prześlicznie upierdzielone od zmielonych klocków felgi naszych miat powiedziały nam ze było dobrze. :mrgreen: :mrgreen:

P1080367

P1080392

 

P1080408

PICT9215

 

Przez Meran ruszyliśmy w kierunku TimmelsJoch. Wspinając się na kolejną przełęcz jechaliśmy w chmurze, która osiadała nam na wszystkim i podziwialiśmy gigantyczne zaspy po obu stronach drogi. Aga usiłowała kręcić film znad szyby, ale po kilkunastu sekundach totalnie zgrabiały jej ręce. :shock: W niektórych momentach nie bardzo było wiadomo gdzie droga się kończy i zaczyna pole śniegowe albo przepaść. Białe linie na środku drogi stanowią duże ułatwienie w celowaniu w nią nie ma co mówić.
Nie trzeba nadmieniać, że przez te minusowe temperatury przedzieraliśmy się bez dachów, prawda? :mrgreen:Na szczycie przełęczy w pieruńskim zimnie napotkaliśmy dwa obrazki. Pierwszy to pan w krótkich tyrolskich gaciach zaganiający jakieś barany do zagrody a drugi to spowita w chmurze polska flaga. :mrgreen:Oczywiście nie mogliśmy się nie zatrzymać i szczękając zębami odbyliśmy sesję fotograficzną.

PICT9223

 

Zjeżdżając z przełęczy i obserwując jak pogoda co chwila się zmienia dotarliśmy w ulewnym deszczu do Otztal. Po krótkich przebojach z lokowaniem się na kwaterkach, Aga została oddelegowana do zamówienia pizzy i piwa przez telefon bo nikomu nie chciało się tyłka ruszyć w kierunku knajpy, która nie wiadomo gdzie była. :mrgreen:

Rozmowa przez telefon z panią z pizzerii:
Pani przyjmująca zamówienie: Proszę podać nazwisko właścicieli willi w której Państwo mają apartamenty.
Aga ( wczytując się w ulotkę reklamową, zawierającą nazwisko którego polskie usta nie są w stanie wymówić) : o kurcze…
Pani: jak, jak?
(grupa wyje ze śmiechu w tle)
Pizzę udało się zamówić.

Sobota

Tu zaczyna się ta smutna część zwana powrotem. Przynajmniej dla niektórych. Marcin i Iwona stwierdzili, że im mało i pojechali sobie z powrotem do słonecznej Italii pogrzać kości na plaży. :mrgreen: Reszta spętana obowiązkami, które czekały w miejscach zamieszkania rozpoczęła procedurę powrotną. Po krętych alpejskich trasach jazda nudną dojazdówką była wręcz koszmarem. Co chwila w eter leciały narzekania dotyczące przyszłego dramatu jazdy w Polsce po takich beznadziejnie dziurawych, prostych i nie górzystych drogach. I burcząc pod nosami dotarliśmy w nasze polskie góry, które nam trochę poprawiły humor ale nie jakoś wybitnie. Zabukowawszy się w znanym wszystkim i uwielbianym pensjonacie Pod Skałkami w Szklarskiej Porębie udaliśmy się na kolację do znanej knajpy Karkonoskiej. :mrgreen:
Spać…

Niedziela

No to koniec był już no… Ekipa się rozjechała… Majkel pomknął odwiedzić znajomych w Karpaczu, Poznaniacy i Pomorzanin zwarcie i faszystowsko spakowani byli już od wczesnych godzin porannych bo gnała ich chuć obejrzenia wyścigu już w domu natomiast Aga i Mistrzyni udały się ku nowej przygodzie uzbrojone w mapę w wersji papierowej przez … właściwie nie mam pojęcia którędy ale ładnie było.

Koniec…

I tak tam kiedyś wrócimy … :mrgreen:

Alpy Drift 2009 odcinek 2

Poniedziałek

Pierwszy poranek, kiedy trzeba było opuścić bajkowe okolice… Niefajnie, bo picie kawy na werandzie z widokiem na górę – bezcenne. Śniadanka z jajecznią przygotowywaną przez naszego śniadaniowego szefa kuchni Piotra – przepyszne. No ale czekały na nas kolejne bajkowe miejsca :mrgreen:Wyruszyliśmy, jak zwykle porannie, w kierunku Tobiazzo. Aga, która w dni poprzednie jeździła tylko po płaskim, miała duże parcie na prowadzenie. A że akurat trafiło się jej jechanie dróżką wąską, krętą, opatrzoną widokiem prześlicznym, ale dramatycznie stromym, to wyrażamy chóralny szacun dla Agi :cool: . Pikanterii sprawie dodaje fakt, iż Aga posiada lęk wysokości. Aby ominąć paskudną (z niewielką ilością zakrętów) główną drogę, postanowiliśmy odbić w prawo i jechać równolegle do niej, ale kilkaset metrów wyżej. Po wjechaniu na górę zatrzymaliśmy się w tak zwanym „middle of nowhere”, bo na zakręcie stały huśtawki. Jak stoją huśtawki, to trzeba się koniecznie na nich pobujać. :mrgreen:
hustawki6 hustawki7
Od razu dementujemy wszystkie insynuacje, jakoby ktoś z huśtawki rymnął na dziób lub że rozleciały się z powodu naszego entuzjazmu do bujania się. :mrgreen:
Wocio walcząc o równowagę na bujanym samolociku dokumentował zarówno huśtających się, jak i przepiękne widoki. :mrgreen:
hustawki_wocio hustawki4 hustawki2
Ruszyliśmy dalej. Mimo wcześniej wspomnianych faktów lękowych Aga dzielnie kosiła zakręty i nie dała sobie wydrzeć kierownicy kiedy zaczęły się standardowe już roszady samochodowe. :cool:Kręcąc, klucząc i obserwując zmieniające się z krajobrazy powoli docieraliśmy do Włoch. Przy przekraczaniu byłej granicy czuliśmy się dziwacznie. Udzielił nam się sielski krajobraz Austrii, a na wjeździe do niby słonecznej Italii powitał nas cień groźnych gór i jakoś tak się zrobiło … Inaczej… Trochę mrocznie, jakbyśmy wjeżdżali do jakiegoś Mordoru co najmniej, góry stały się bardziej strome i jakoś tak bliżej nas były zasłaniając słonce. Na radyjku słychać było co rusz porównania do Polski – a to bezsensowne ograniczenia prędkości, a to dziury, jeszcze kiedy indziej „wielowarstwowy” asfalt…

wlochy1

Podziwiając włoski styl jazdy pt. „ja jadę i mam was gdzieś” dotarliśmy do Cortina d’Ampezzo, gdzie spożyliśmy pierwszą włoską pizzę. Cortina latem wygląda, hmm, no tak sobie. Śnieg jednak wiele ukrywa przed turystami. Ale widoki na góry zacne mają. :mrgreen: Mknąc w kierunku Val die Fiemme i Trento spotkaliśmy dwie włoskie miaty w stylu bling bling, które przyłączyły się do naszego wesołego peletonu i bardzo przyjaźnie mruczały nam z tyłu – jak to Majkel skomentował, „dobrze dają!”.

http://www.youtube.com/v/…999&border=1%22

PICT9050

Ponieważ jakoś niemrawo nam szło znalezienie odpowiedniego parkingu, weseli bling bling Włosi oddalili się w nieznanym kierunku. A szkoda bo mógł być to początek pięknej przyjaźni :mrgreen:

Krajobraz zaczął się zmieniać na ten przyjaźniejszy włoski – śródziemnomorski. Pojawiły się winnice, drzewka oliwne, małe białe domki z glinianymi donicami. A temperatura rosła…

Zajechaliśmy nad Gardę i zabukowaliśmy się w nowym domu. Widok z okien wypadał albo na jezioro, marinę i góry, albo na miaty i góry, czyli jakby nie patrzeć – wypadał dobrze. :mrgreen: Oczywiście trzeba było się zaanonsować, że jesteśmy i zażyć ochłody spożywając białe winko z lodowatą wodą. To był baaaardzo przyjemny wieczór. :cool:
W nocy ślicznie nam relingi grały, bo, jak to nad Gardą, wiatry termiczne działały bez zarzutu.

garda z balkonu 2

Wtorek

Wstaliśmy rano i uderzyła nas fala gorąca. A właściwie już w nocy uderzyła, bo nasze „apartamenta” były niestety bez klimatyzacji. Po spożyciu typowego włoskiego hotelowego śniadania (kawa i ciasteczko) zapadła wyjątkowo zgodna i szybka decyzja, że trzeba zrobić hurtowe zakupy i od dnia następnego przygotowywać poranne posiłki we własnym zakresie :mrgreen: .Po kilkukrotnym wysmarowaniu się kremami z filtrami i założeniu, że jak się użyje 50-ki i 30-ki, to razem człowiek posiada na sobie filtr o walorach 80-ki :mrgreen: , ruszyliśmy zwiedzać zachodni brzeg Gardy. Ten bardziej stromy. Tuż za Limone wjechaliśmy w drogę marzeń. Wąska i kręta tak, ze trzeba było trąbić na zakrętach, żeby nie pocałować się z autem jadącym z naprzeciwka. Poprowadzona między wysokimi skałami, które prawie łączyły się nad głowami na wysokości kilkunastu metrów. Momentami dwukierunkowa na szerokości jednego pasa, wlekliśmy się dramatycznie nie wiedząc, co czai się za skałą na ostrym zakręcie… Coś obłędnego.Na CB padł spontaniczny komentarz Mistrzyni: „jak tu k… pięknie…”.
Piotr, który nie dosłyszał wygłoszonego komentarza, stwierdził kilkanaście sekund później: „no doczekać się nie mogę, aż Karolina powie >>jak tu k… pięknie<<” czym spowodował wybuchy radosnego rechotu u osób, które wcześniejszy komentarz Mistrzyni słyszały. :mrgreen:

garda3

Oczywiście zaraz rozpoczęliśmy procedurę szukania parkingu, bo chcieliśmy tam po prostu pobyć. Miejsce jak zwykle znaleźliśmy genialne, bo nie dość, że w tym ciasnym otoczeniu znalazł się placyk akurat na wszystkie Miatki, to obok płynął strumyk, w którym napełniliśmy posiadane puste butelki po wodzie i zrobiliśmy sobie śmigus dyngus. Po pierwszym oblaniu kontrolnym wodą wyschliśmy w ciągu kilku minut, więc procedurę trzeba było powtarzać. A woda ze strumyczka zimniejsza niż z lodówki i smaczniejsza, niż wszystkie „cudowne klarowne mineralne” ze sklepu… :mrgreen:

garda1 garda4

Tocząc się w totalnym skwarze po megaciasnych włoskich miasteczkach i nieosłoniętych od słońca półkach skalnych, raz po raz oglądając z bliska jakąś starą Alfę Spider albo Triumpha TR4, usiłowaliśmy znaleźć jakąś lodziarnię, żeby się schłodzić od środka. Ale pora była bardzo niedobra, bo Włosi sjestę świętują wybitnie sumiennie i wszystko było zamknięte na głucho.

garda5

Od tego szukania lodów zrobiliśmy się głodni i zatrzymaliśmy się w Garganano. Strzał w dziesiątkę, bo miasteczko okazało się niesamowite, a i knajpy czynne były tylko chwilowo i mieliśmy 40 minut na zamówienie i zjedzenie posiłku. Obiadek, bardzo smakowity, spożyliśmy w knajpce nad samym brzegiem Gardy, fale nam tyłki ochlapywały bo stoliki były na pomoście. Całe wybrzeże miasteczka wyglądało jak mała Wenecja, pełne romantycznych uliczek, knajpek… Posiłkowi towarzyszyły bezczelne kaczki, które bardzo chciały zwrócić na siebie uwagę i pan z obsługi musiał jedną przywołać do porządku, bo prawie się do nas dosiadła. :mrgreen:

gargnano1 gargnano_obiad2 gargnano_obiad1

W trakcie zwiedzania uroczej marinki udało nam się znaleźć otwartą lodziarnię i nabyliśmy wyczekane lody, które smakowały jeszcze lepiej oblizywanie pod drzewkami pomarańczowymi.

gargnano3 gargnano_lody1 gargnano_lody2

Z misją zwodowania się pojechaliśmy szukać jakiegoś „przytulnego” jeziorka w celu zamoczenia w nim kończyn.Mknęliśmy sobie trasą widokową pod przewodnictwem Majkela, który w pewnym momencie zapragnął pozostać w dłuższym kontakcie wzrokowym z mijanym właśnie jeziorem i wyleciało mu z głowy, że drogi górskie są wąskie i lubią być kręte. W ostatniej chwili widząc rosnącą skalną ścianę przed maską, wykonał bardzo spektakularny unik i ocalił miatę i siebie przed bliskim zapoznaniem się z alpejskim masywem górskim. Misza jadący za Majkelem skomentował tylko „uff, było blisko”, a komentarz zwrotny Majkela przyszedł po nienaturalnie długiej ciszy…Zwiedziliśmy kolejną zaporę i dotarliśmy do Lago d’Idro. Zwodowaliśmy się dość tłumnie i w lekkim dezabilu, susząc loki na wietrze, wróciliśmy do domu, po drodze znajdując otwarty supermarket, w którym nabyliśmy ogromne ilości jajek, szynki parmeńskiej i wielgachne baniaki białego winka. Na wieczór został przewidziany piknik na plaży, w którym główny udział wzięły 4 pizze (w tym nasz włosko-niemiecki faworyt, czyli pizza „fir kejze”), długo poszukiwane po knajpach tilajtki, za pomocą których pierdo..nięto nastrój oraz gwóźdź programu, czyli 5-litrowy baniak wina i 3 butelki wody, które to płyny były precyzyjnie mieszane ze sobą przez dwie blondynki, bez żadnych strat materiałowych :mrgreen: . Było bardzo milusio. :cool:

Środa

Garda. Upał trochę zelżał i niektórzy odetchnęli z ulgą. Na niebie pojawiły się chmury, ale nie burzowe, tylko takie hmmm … ochronne przed dziko prażącym słońcem. :mrgreen: Tego dnia w planie był dzień wolny, ale okazało się, że wyszedł z tego tylko kawałek dnia wolnego, bo uczestnicy stwierdzili, że koniecznie musimy zobaczyć Veronę – poza tym Miatki na parkingu domagały się uwagi. Verona, wiadomo – miasto Capuletów i Montekich – musi być zaliczona. Ten cycek Julii chyba tak wszystkim podziałał na wyobraźnię. :mrgreen: Dla wyjaśnienia należy dodać, że cycek Julii (posąg) jest nieco wyślizgany od dotyku, bo łączy się z owym cyckiem legenda taka, ze jak ktoś go dotknie, to szczęśliwy w miłości po wsze czasy będzie.Ponieważ potrzeba odpoczynku od naszego ogólnego porannego faszyzmu była duża, do Verony wyruszyliśmy po południu. Jako trasę dojazdową wybraliśmy szpanerską dróżkę po wschodniej stronie Gardy (że szpanerską niech świadczy fakt, że na samo jej powitanie minął nas Nissan GT-R na… krakowskich blachach :mrgreen: ). Fajnie się tamtędy jedzie, mimo że po płaskim i ruch jest stosunkowo duży. Garda jest olbrzymim jeziorem i właściwie wygląda jak morze. Mijając dziesiątki marinek, prześliczne włoskie wille, gaje oliwne, winnice, rozmodlone cyprysy i nieco senne miasteczka, mknęliśmy na spotkanie szekspirowskiej historii. Verona powitała nas sensowną do zwiedzania pogodą i typowym włoskim ciasnym parkingiem.Mistrzyni pyta Marcina: Marcin i jak Ci się Verona podoba?
Marcin: Ch… tu jest. Wszystko jakieś stare, zniszczone… :mrgreen:

verona1 verona2 verona3 verona4 verona5 verona6

Obejrzeliśmy operę – niestety jedynie z zewnątrz. Choć z zewnątrz też jest fajnie, bo pod murami opery, która jest zbudowana jak koloseum, leżą (tudzież stoją) dekoracje z przedstawień. Można więc sobie obejrzeć gigantyczne kwiaty, łodzie czy egipskie freski. Po spożyciu jak zwykle smacznego obiadku i długaśnym spacerze po mieście, podziwianiu wystaw i Włoszek, mierzeniu czapek i masek, części z nas udało się osiągnąć wejście na dziedziniec domu Julii i wysłuchać końcówki granego koncertu. Opowiadali tym, którzy zabadzieżyli w sklepach, że było to magiczne doświadczenie, urwane jednak dość dramatycznie przez panów porządkowych, którzy o godzinie punkt niewiadomoktórej (na pewno żadnej okrągłej) przystąpili do zamykania dziedzińca, bardzo skutecznie wyrzucając wszystkich za bramę. Tym razem sobie cycka nie podotykaliśmy…
verona_wloszki1 verona_wloszki2 verona_czapki1 verona_czapki2 verona_julia1 verona_julia2
Po odfajkowaniu wszystkich punktów programu, nasyceniu się kawą mrożoną i wypiciu wody za 5 ojro (tak, wszyscy wiedzą, że nie należy siadać w miejscu najbliższym głównym atrakcjom turystycznym…), wystartowaliśmy do domu. Misją było objechanie Gardy dookoła. Droga wypadła nam przez totalnie lanserskie miejscowości, które spowodowały w eterze powtarzające się – zupełnie dla niektórych niezrozumiałe – okrzyki: tu jest jak na Helu!!Wbiliśmy się w zachodni brzeg i pomykając przez tunele robiliśmy konkurs pt.: z czyjego samochodu poleci głośniejsza muzyka. W rankingu w czołówce uplasowali się Marcin i Lansowóz. Należy nadmienić, iż po drodze wzbudziliśmy zainteresowanie licznych tunelowych ekip remontowych. Ryk muzyki i blondynka w pozie serfera wystająca z miaty musiały budzić pewne emocje. I budziły. :mrgreen: Gdzieś tam w międzyczasie Lansowóz i Niunia zagubiły się na wybitnie skomplikowanym rondzie. Potem Lansowóz zgubił Niunię. Ale jakoś się wszystko znalazło i dotarliśmy bezpiecznie i w całości do domu.Po krótkim acz treściwym posiedzeniu nad brzegiem Gardy, gdzie część ekipy się radośnie wodowała, usiłując jednocześnie zachęcić część suchą do przestania bycia suchą, udaliśmy się na zasłużony odpoczynek. Tej nocy ujawniło się pierwsze zombie…

C.D.N.

Alpy Drift 2009 odcinek 1

Reportaż by: Mistrzyni Z. przy wsparciu Miszy
Wsparcie pt: gdzie my do diabła wtedy jechaliśmy by: Majkel C
Dobór zdjęć: Mistrzyni Z i Misza
Zdjęcia: Wszyscy obecni w trakcie wyprawy :mrgreen:

Ze względu na nadmiar wrażeń towarzyszący wyjazdowi, który skutecznie uniemożliwił robienie jakichkolwiek notatek, reportaż nie będzie tak szczegółowy jak ten Sudecki. To, że może przypominać kolejną pracę doktorską… hmm, no cóż, czasami nas ponosi i należy się albo do tego przyzwyczaić, albo nie czytać hehe

Środowy wieczór i noc– dzień zerowy

W dniu zerowym, kiedy to do Wawki zjechała Aga i dotarł Przemasi, zrobiliśmy sobie wieczorek „ku czci the day before”. W trakcie owego czczenia, które było dość absorbujące, Mistrzyni niemrawo usiłowała się spakować, wtykając do podetkniętego jej przez Age pod nos roadsterbaga jakieś części garderoby. Zapełniono też nowy nabytek, czyli „torbę na trupa” zupełnie chaotycznie, bo owa torba na trupa zdawała się mieć nieskończoną pojemność. W tym miejscu Mistrzyni zachwala nabytek i poleca go wszystkim. Dwa roadsterbagi i torba na trupa stanowią wystarczającą przestrzeń bagażową dla dwóch kobiet na 10 dni.
Natomiast Majkel radośnie olał temat pakowania, zostawiając sobie ową przemiłą czynność na potem. Kiedy miało to „potem” wypadać nikt nie wiedział, ale dnia następnego uzyskaliśmy informację, iż wielka hałda dóbr należących do Majkela, przeznaczona do sortowania i zapakowania na wyjazd została w całości wrzucona w miatę i problem z majkelowym pakowaniem upadł. Reszta zasadniczych problemów nie zgłaszała, choć przezorni kierowcy NA zarezerwowali odpowiednią ilość dojazdówek i zestawów naprawczych u pozostałych, aby móc dysponować całą przestrzenią bagażową.

Czwartek

Zabawę czas zacząć!
Godzina wyjazdu, zarówno w Stolycy jak i Pyrlandii została wyznaczona na 9tą czasu warszawskiego. Faszystowsko jak zwykle. Frakcja przebywająca od środy w miejscu zbiórki, czyli w domu Mistrzyni, niemrawo usiłowała się pozbierać. Niektórym nie wychodziło to wcale. Ponieważ w lodówce gościnnej i gospodarnej Mistrzyni mieszkał pingwin, który wszystko inne zeżarł a w odwecie zniósł jedynie jedno jajko i to chyba dawno temu, Majkel, który miał dotrzeć rano pod dom Mistrzyni, miotał się po nocy taksówką między dzielnicami, bohatersko usiłując kupić zamówione przez resztę stada jajka. W boży czwartek. Na stacji benzynowej. Misja z góry skazana na porażkę…O godzinie jakoś tak nie wiadomo której… bo ginie to w mrokach niepamięci, na ulicy Stołecznych Bachorów (Š by Misza) objawili się Marcin (MK) i Iwona. Zdobyli piętro i oczom ich ukazał się widok żałosnej rozsypki… Iwona zarządziła jakoś tematem i towarzystwo, bez jajecznicy, ale o kawie, zwlokło się na dół, rozpoczynając żmudną procedurę wetknięcia bagaży do miatek, założenia perseningów i pokrycia się filtrami przeciwsłonecznymi. Jakoś się udało. Ponieważ wszyscy byli głodni nie dojechaliśmy daleko, bo tradycyjnie do makdonalda za Jankami, gdzie zostało spożyte śniadanie w postaci hamburgerów, frytek i szejków. Tam też spotkaliśmy bandę ludzi w hondach S2000 i Majkel, który kogoś tam znał, przeprowadził następującą konwersację:

Majkel: Gdzie jedziecie takim stadem?
S2k: Oj, daleko…
M: No, ale gdzie?
S2k z dumą: No mówię daleko, aż do Częstochowy…
M: Hehe
S2k: A wy gdzie?
M: W Alpy.
S2k z opadniętą szczęką: eeeeee…..

Podczas gdy grupa warsiawska zajadała hamburgery, Misza na którymś poznańskim Orlenie niosąc 2 hot-dogi i wieżę z kubków z kawą zaliczył krawężnik, co objawiło się pięknym lotem koszącym i podłużną gorącą brązową plamą na asfalcie.Obie ekipy ruszyły…Żeby zadość stało się następnej tradycji, to oczywiście niedaleko za Wawką capnęła nas policja. Jak się okazało, Panowie nie chcieli nam dawać kredytowych klapsów :mrgreen: , a tylko zapytać, o co cholera chodzi z tymi tabunami aut latającymi bez dachów – wcześniej przejechały hondy S2k i panom policjantom się nie spodobały bo jechały za szybko i za głośno ryczały wydechami. Nas za to polubili, a po uzyskaniu informacji, że my to nie oni i że bez dachu jest fajnie, pomachali nam i oddaliliśmy się ku nowej przygodzie.

Pomykając przez Cieszyn i Brno cierpieliśmy dzielnie niewygody standardowej nieco nudnej dojazdówki. Nocleg wypadał nam w Mikulovie i bardzo ładnie się nam trafiło. Domeczek z basenem – niach niach niach – i fajną, acz lekko kiczowatą altanką w stylu greckim z grilem i trampoliną – której na szczęście w nocy nikt nie odkrył. Po spożyciu piwka i zwiedzeniu ślicznego ryneczku Mikulovskiego oraz jakiejś siedziby rodowej tamtejszych władyków wróciliśmy nęceni basenem do domu.

mikulov1

Przemasi i Juna długo nie zwlekali z wejściem do piekielnie rześkiej w odczuciu reszty ekipy wody. Po zwodowaniu się przez jednostki odważne, na skraju basenu miały miejsce dwie walki. Pierwsza, w trakcie, której Mistrzyni, którą trzymała zarówno frakcja basenowa jak i frakcja sucha, każda z innego końca – lewitowała. Zwyciężyła frakcja sucha i odzyskała Mistrzynię nieuszkodzoną. Druga walka dotyczyła zwodowania Mistrzyni przez miejscowego Rekina, przy czym sucha frakcja usiłująca wesprzeć Mistrzynię w pozostaniu na brzegu była liczniejsza i poddała się dopiero w momencie, kiedy Mistrzyni w 80% była już nad wodą, a grupa mało w całości sama nie wleciała do basenu. Ostatecznie wleciała jedynie Mistrzyni, która tak entuzjastycznie pomstowała na to, co ja spotkało , iż została wetknięta pod wodę w całości. A że nie przestała wyrażać swojego oburzenia, otrzymała przydomek Pyskująca Pod Powierzchnią. Potem było łowienie rybek (rekinów) z przynętą, zakończone zdobyciem przez rybki przynęty i nieudanym połowem. Zapewne dlatego, że wędka była jakaś taka … giętka…
Tej nocy spało się wyjątkowo dobrze… :mrgreen:

Piątek

mikulov2 mikulov3
Piątkowy poranek przywitał nas piękną pogodą, w sam raz na dalszą jazdę. Po obowiązkowym smarowaniu, konfiguracji krótkofalówek, obejrzeniu samochodów i nabytków trupopodobnych, pojawił się element niby standardowy, ale w obliczu braku czasu i nawału przygotowań zupełnie zapomniany przez większość – Misza wyciągnął bowiem niespodziewanie z bagażnika zlotowe naklejki z rozpiską najważniejszych punktów wyjazdu. Jak się później okazało, informacje te były wielokrotnie z podziwem i potakiwaniem (łącznie zwane też „rispektem”) czytane i komentowane przez „jaaa, jaaaa” i inne „sii, sii”.
Dojazdówka poza zdjęciem z fleszem zrobionym w Wiedniu jednej z Miatek przez przydrożnego automatycznego fotografa zasadniczo minęła autostradowo, czyli nudno i bez przygód.Tak dotarliśmy do naszej bazy na pierwsze 3 dni, czyli Stall. Pięknie piiiiiii no piiiiiiiiiiiiii pięknie tam jest. Co prawda dalej używaliśmy dróg dojazdowych, ale wjeżdżając do Austrii stwierdziliśmy, że ichnie trasy są bajkowe. Gładziutkie, świetnie wyprofilowane, w ogół unosi się echo jolololi i jest jakoś tak błogo. Gdzie się człowiek nie obejrzy, tam widzi jakiś sielski, kwietno – łąkowo – krowi widoczek. Świstaki pochowane głęboko, ale wiemy ze tam były! A i krasnoludki też były. Jednego prawie widzieliśmy, ale się skurczybyk tak szybko ruszał, że nikt nie zdążył zrobić zdjęcia.
stall1

Droga dojazdowa do naszego nowego domu była w przebudowie, ale to absolutnie nikomu nie rzutowało. Niskie miatki przeszły bez problemu. Po zabukowniu się i radosnych okrzykach na temat samej noclegowni stwierdziliśmy, że warto byłoby spożyć jakiś winersznycel i pojechaliśmy zaspokoić swoje pragnienia. Po zaspokojeniu pragnień, zakupie skrzynki zimnego piwa u naszych gospodarzy, harcach przy stole bilardowym i piłkarzykach oraz nocnych Polaków rozmowach udaliśmy się na zasłużony odpoczynek.

stall2

Sobota

Ponieważ od gospodarzy oprócz piwa dostaliśmy też karty upoważniającego do damowego wjazdu na wszystkie lokalne trasy, jakie planowaliśmy zaliczyć, zapadła gremialna decyzja o wykupieniu śniadań. Decyzja świetna, bo poranna kawa z porządnego ekspresu i jajecznica robiona przez mistrza Piotra spożywane z pięknym widokiem na nasłonecznione Alpy – bezcenne … :mrgreen:Po śniadaniu nie trzeba było nawet specjalnie nikogo motywować, bo zabawę ze zwiedzaniem alpejskich zakrętów należało rozpocząć – w końcu po to przybyliśmy. Na rzuconym na pierwsze danie Glossglockner było tłoczniej niż na Marszałkowskiej w Wawie w godzinach szczytu. Wszyscy musieli tam przyjechać akurat wtedy, kiedy u wrót (znaczy się przy szlabanie :mrgreen: ) stanęło stadko wygłodniałych zakrętów emiksów. I oczywiście prawie wszyscy od dyszących żądzą piszczenia na zakrętach miat byli wolniejsi! Kosząc gdzie się dało zakręty, co chwila spotykaliśmy tabuny innych maniaków motoryzacji (całe stada starych Garbusów i Mini, ale też roadsterów Triumpha, BMW Z1, 3, 4 i 8, porsche wszelkiej maści, a także Austiny Healey, Astony Aartiny, Lotusy oraz przedwojenne wynalazki, co do których nie mieliśmy pojęcia, że mogą jeździć, a co dopiero wjechać na tak wielką górę) oraz nieprzebrane ilości motorów. Niesamowite, ile to miejsce gromadzi podobnych nam pasjonatów!
mini garbusy1
triumph
Na jednym z podjazdowych zakrętów spotkaliśmy indywiduum – rowerzystę bijącego rekord prędkości w zjeździe z góry. Rowerzysta ów uznał, że jadące przed nim dwa wyprzedzające się motocykle są zdecydowanie za wolne i należy usunąć je z pola widzenia. Rozpocząwszy procedurę wyprzedzania na prostej, kontynuował ją na nawrocie w prawo, za nic sobie mając przejechanie przez linię środkową i minięcie o centymetry masek i lusterek trąbiących Miszy i Mistrzyni cierpliwie drapiących się pod górę.
gg

Na jednym z punktów widokowych Glossglocknera, wśród chmur, które wyglądały jak wata cukrowa, spożyliśmy obowiązkową na szczytach górskich gorącą czekoladę z bitą śmietaną i dokonaliśmy pierwszych inwestycji pamiątkowych. W trakcie zjazdu uznaliśmy, że przestronny parking tuż przy drodze będzie świetnym miejscem do wykonania sesji zdjęciowej. Parking zawierał bowiem wszelkie niezbędne składniki do sesji: przestrzeń, śniegi i widoki. Został więc ulepiony bałwan, odbyło się bieganie w japonkach po śniegu i miała miejsce krwawa bitwa na śnieżki. Juna w trakcie prywatnej sesji zdjęciowej została uwieczniona przez hamujących dziko motocyklistów, wydających okrzyki entuzjazmu. Nic w tym dziwnego, bo blondynka w bikini na śniegu ma obowiązek powodować pisk hamulców. :mrgreen:

Na właśnie tym parkingu powstał grupenseks – czyli zdjęcie wyjazdu zawierające wszystko, co trzeba: kolorową i uśmiechniętą ekipę w całości, wszystkie miaty oraz góry i śnieg. Zadziwiająco wszystko to udało się zebrać razem do kupy i nikt niczego nie zasłaniał, co zawdzięczamy staraniom reżyserskim Miszy, który ustawiał nas dobre 10 minut. W trakcie wykonywania zdjęcia topiący się śnieg uznał za stosowne wtargnąć pod tyłki egzemplarzy ludzkich, które do zdjęcia pozowały leżąc.

gg_gruppensex gg_sniezki

Po sfrunięciu z górnych zakrętów, wygłodniałe stado wilków w emiksach udało się do Bad Gastein w celu zaspokojenia podstawowych potrzeb żywieniowych. Miasteczko prześliczne i trochę w klimacie Sopotu, ale obsługa w knajpie niżej krytyki. Poczuliśmy się prawie jak w Czechach.Po późnym lanczyku przyszła pora na następną atrakcję i pojechaliśmy na dworzec kolejowy w celu przetransportowania emiksów przez środek góry pociągiem. Co prawda pojawiły się głosy, że może byśmy tego Glossglocknera jeszcze raz strzelili, ale pokusa wetknięcia miat do pociągu była zbyt wielka i przeważyła, bo gór i zakrętów mieliśmy w planie na pęczki, a opcję pociągową tylko jedną. Na peronie powitał nas pan niemowa, który emitował ciałem jakieś niezbyt synchroniczne machnięcia, które po dłuższej chwili zinterpretowaliśmy jako: przed wjazdem do pociągu proszę wszystkich poza kierowcą o opuszczenie pojazdu. Tak jakby nie mógł tego po prostu powiedzie. W pociągu usiłowaliśmy się zachowywać grzecznie. :mrgreen:
train1 train2

 

Wróciliśmy do „domu” i okazało się, że zdecydowanie jest nam za mało. Wiec ruszyliśmy znowu w teren. W wiosce, w której się „stołowaliśmy” dnia poprzedniego, odbywał się rasowy austriacki festyn. Po obejrzeniu zza płota bawiących się Austriaków w krótkich zielonych portkach i wysłuchania skrótowego repertuaru ich pieśni ludowych, zamówiliśmy kilka pudełek pizzy na wynos i udaliśmy się szukać przygody.W tym celu postanowiliśmy zobaczyć, jak wyglądają w rzeczywistości drogi, które na mapie jawiły się jako białe i kręte. W ten sposób trafiliśmy na drogowskazy do jakiegoś wysokogórskiego schroniska , do którego wiodła droga szerokości jednego samochodu, oczywiście dwukierunkowa. Wypatrując pilnie, gdzie droga się kończy a gdzie zaczyna przepaść, wśród spowijającego nas zmroku wspinaliśmy się pilnie w górę. Niektórzy mogli i musieli utrzymać tyłki w miatach, a niektórzy nie – bo podróżowanie na stojąco lub siedzenie gdzie indziej, niż w miejscu do tego przeznaczonym, było zdecydowanie fajniejsze. Spotkaliśmy sarenkę, asfalt się skończył a my twardo w kierunku przygody parliśmy – cały czas licząc na to, że te drogowskazy jeszcze są aktualne. Nisko zawieszeni też parli i nawet specjalnie nie rzucali mięsem, bo otaczająca nas atmosfera była bajkowa. I tak sobie jechaliśmy aż dotarliśmy do schroniska na szczycie góry. Z racji, że narobiliśmy trochę łomotu parkując oraz wydając okrzyki:

– o ku…wa ale piękne gwiazdy!!!
– kto ma latarkę?
– cały bagażnik mi śmierdzi pizzą…
– gdzie ta gorzka?
– jak mam jeść tę pizzę jeśli nie widzę gdzie ona jest?
– cholera, rześko tu …!

W progu schroniska pojawiły się jednostki płci męskiej, które widząc kosmitów ubranych w czołówki i jedzących pizzę z dala od cywilizacji skierowały się do nas z zapytaniem, co robimy. Pytano również o inne kwestie, ale, mimo że dysponowaliśmy silną niemieckojęzyczną ekipą, to nikt nic ni w ząb nie rozumiał. Panowie „joł joł” zresztą nas też nie, bo slangiem jakimś zasuwali do nas. Natomiast to, że w schronisku jest herbata zrozumieliśmy wszyscy bezbłędnie. A ponieważ na górze było rześko, to tuman kurzu na parkingu po nas jedynie został, tak do tej herbaty pobiegliśmy. Ci, którzy nie kierowcowali załapali się na grzane wino… Mniam …Na szczycie tej góry widzieliśmy jedne z piękniejszych gwiazd. A doznanie pt. leżenie na stole i ich oglądanie zalicza się do gatunku znanego pod nazwą: bezcenne.
Niedziela

Jako pierwsza trasa wystąpiła Malta Hochalm Strasse, posiadająca duże ilości pokręconych przelotówek, które są jednokierunkowe. Trzeba odstać swoje na światłach – oczywiście na pierwszych pozycjach- i można zaiwaniać aż miło w tempie właściwym. Na Malcie w sposób znaczny można wyeliminować wleczenie się za holenderskim człowiekiem o innej orientacji seksualnej. Na Malcie można w trakcie stania na światłach wleźć pod lodowaty naturalny prysznic studząc ciała rozgrzane od słońca i adrenalinki pulsujacej w człowieku.
malta1 malta2
Mając na uwadze te atrakcje, startowaliśmy z tych świateł jak wariaci i kosiliśmy zakręty aż miło. Hamulce śmierdziały robiąc konkurencję alpejskim roślinkom.. Na Malcie obejrzeliśmy sobie gigantyczną zaporę, nakręcając film instruktażowy. Namawialiśmy Majkela, żeby niczym wiewiór z Epoki Lodowcowej skoczył na dół i powiedział, czy długo się leci, ale nie chciał. Widoki z 200m wysokości zapory wręcz obłędne – po jednej stronie zbiornik, a po drugiej przepiękne jeziorko wtulone w dolinkę. Po wykonaniu jaskółczej sesji fotograficznej pokosiliśmy te same zakręty w dół.

malta3 malta4 malta5 malta6

Tego samego dnia uderzyliśmy zdobyć pierwotnie nieplanowaną Nockalm Strasse. Już sam wjazd wydał nam się podejrzanie radosny, a opony popiskiwały chyba wszystkim. Im jednak dalej, tym było lepiej – jednak przed zasadniczą jazdą konieczna była mała przerwa relaksacyjna i operatorska w celu przygotowania do kręcenia on-boarda.. Po przerwie, przeklinając raz po raz nielicznych spowalniaczy, rozkoszowaliśmy się niesamowitymi sekwencjami płynnych zakrętów o różnych promieniach. Nockhalm Strasse jest w naszej ocenie najlepszą trasą, jaką jechaliśmy. Co prawda kierowcom umknęły walory widokowe, bo ze względu na szybkość i brak barierek byli do tego stopnia sfokusowani na asfalcie, że z otaczającą rzeczywistością mieli mało kontaktu.Mistrzyni do Agi: Aga, oglądaj widoki i potem mi opowiesz!.Zdjęć poza kilkoma przypadkowymi też za bardzo nie mamy, bo piloci zbyt byli zajęci trzymaniem się foteli, by jeszcze aparaty wystawiać poza obrys samochodów.

nockalm1 nockalm2 nockalm3

Zakręty genialne, asfalt równiutki, szeroki. Można było się zdrowo rozpędzić i … no i … sami wiecie. Trasa nie posiada żadnych zabezpieczeń, barierek, murków. Nie powstrzymało to co odważniejszych przed pokonywaniem niektórych zakrętów bokiem.

Aga do Karoliny: Bokiem! Bokiem!
K: ale tu nie ma barierek!
A: O! Tu jest barierka! Bokiem!
K: Lakieru mi szkoda…
A: zawsze sobie znajdziesz jakąś wymówkę…
K: No dobra … nie umiem…
A: Foch!

W oparach podpalonych klocków i opon zatrzymaliśmy się zaraz po zakończeniu zjazdu, banany na twarzach były wręcz zmutowane – takie gigantyczne. A to, co Majkel wyczyniał manipulatorami górnymi w celu wyrażenia rozrywających go emocji nie daje się ująć w słowa. Zlatująca z nas adrenalina spowodowała, że zwolniliśmy i w związku z tym zaczajona przy chaszczu austriacka policja z kamerą może sobie jedynie film z nami w rolach głównych pooglądać, ale go nam nie wyśle hehehe. Do tej pory zastanawiamy się, czy oni tam się ustawili czekając na nas wskutek telefonu jakiegoś praworządnego Austriaka, czy tak sami z siebie.Wymordowane atrakcjami pokonanych właśnie zakrętów towarzystwo ruszyło przed siebie szukając miejsca, gdzie można spożyć obiadek i nieco odsapnąć. Trochę długo znalezienie odpowiedniej michy trwało, ale się w końcu udało w samym Millstatt. W trakcie docierania na rzeczony obiad zgubiliśmy na chwilę Miszę, któremu miata po mocniejszym wciśnięciu gazu zaczęła mówić „nie”. Znaleźliśmy supermarket, w którym tuż przed zamknięciem zostały nabyte przedmioty pierwszej potrzeby – wooooda oraz knajpę, która nakarmiła strudzonych. W celu strawienia posiłku udaliśmy się na pobliską plażę, która zawierała pomost. W towarzystwie wody niektórzy z nas dziwnie głupieli raz po raz i mimo że dzień miał się ku końcowi, to do wody – rześkiej łagodnie mówiąc – wleźli. Nie wodującym się czas umilali goście skaczący z wieży z coraz to wyższych jej poziomów.

millstatt1 millstatt2 millstatt3

Po kąpieli i suszeniu wodujących, nastąpił postój parkingowy z pełnymi napięcia wyrazami twarzy w celu wypatrzenia i usunięcia usterki, która sprawiła ze Miszowa miata rzekła „nie” wcześniej. Po eksperckim procesie stania nad otwartą maską miaty Miszy okazało się, że do naprawy niezbędna jest taśma izolacyjna i należy ją bezpośrednio i dość ściśle przyłożyć do fajki kabla zapłonowego. Epokowego odkrycia dotyczącego silnika kryjącego się pod maską miaty Miszy oraz naprawy niegrzecznego kabla dokonał Przemasi.Reasumując to był najlepszy dzień jeśli chodzi o trasy, w którym najbardziej się wyżyliśmy twórczo na różnorodnych i cholernie szybkich zakrętach. Myślę , że absolutnie każdy z kierujących wtedy chce tam wrócić. :mrgreen:

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ

 

 

Top