Reportaż by: Mistrzyni Z. przy wsparciu Miszy
Wsparcie pt: gdzie my do diabła wtedy jechaliśmy by: Majkel C
Dobór zdjęć: Mistrzyni Z i Misza
Zdjęcia: Wszyscy obecni w trakcie wyprawy 
Ze względu na nadmiar wrażeń towarzyszący wyjazdowi, który skutecznie uniemożliwił robienie jakichkolwiek notatek, reportaż nie będzie tak szczegółowy jak ten Sudecki. To, że może przypominać kolejną pracę doktorską… hmm, no cóż, czasami nas ponosi i należy się albo do tego przyzwyczaić, albo nie czytać hehe
Środowy wieczór i noc– dzień zerowy
W dniu zerowym, kiedy to do Wawki zjechała Aga i dotarł Przemasi, zrobiliśmy sobie wieczorek „ku czci the day before”. W trakcie owego czczenia, które było dość absorbujące, Mistrzyni niemrawo usiłowała się spakować, wtykając do podetkniętego jej przez Age pod nos roadsterbaga jakieś części garderoby. Zapełniono też nowy nabytek, czyli „torbę na trupa” zupełnie chaotycznie, bo owa torba na trupa zdawała się mieć nieskończoną pojemność. W tym miejscu Mistrzyni zachwala nabytek i poleca go wszystkim. Dwa roadsterbagi i torba na trupa stanowią wystarczającą przestrzeń bagażową dla dwóch kobiet na 10 dni.
Natomiast Majkel radośnie olał temat pakowania, zostawiając sobie ową przemiłą czynność na potem. Kiedy miało to „potem” wypadać nikt nie wiedział, ale dnia następnego uzyskaliśmy informację, iż wielka hałda dóbr należących do Majkela, przeznaczona do sortowania i zapakowania na wyjazd została w całości wrzucona w miatę i problem z majkelowym pakowaniem upadł. Reszta zasadniczych problemów nie zgłaszała, choć przezorni kierowcy NA zarezerwowali odpowiednią ilość dojazdówek i zestawów naprawczych u pozostałych, aby móc dysponować całą przestrzenią bagażową.
Czwartek
Zabawę czas zacząć!
Godzina wyjazdu, zarówno w Stolycy jak i Pyrlandii została wyznaczona na 9tą czasu warszawskiego. Faszystowsko jak zwykle. Frakcja przebywająca od środy w miejscu zbiórki, czyli w domu Mistrzyni, niemrawo usiłowała się pozbierać. Niektórym nie wychodziło to wcale. Ponieważ w lodówce gościnnej i gospodarnej Mistrzyni mieszkał pingwin, który wszystko inne zeżarł a w odwecie zniósł jedynie jedno jajko i to chyba dawno temu, Majkel, który miał dotrzeć rano pod dom Mistrzyni, miotał się po nocy taksówką między dzielnicami, bohatersko usiłując kupić zamówione przez resztę stada jajka. W boży czwartek. Na stacji benzynowej. Misja z góry skazana na porażkę…O godzinie jakoś tak nie wiadomo której… bo ginie to w mrokach niepamięci, na ulicy Stołecznych Bachorów (Š by Misza) objawili się Marcin (MK) i Iwona. Zdobyli piętro i oczom ich ukazał się widok żałosnej rozsypki… Iwona zarządziła jakoś tematem i towarzystwo, bez jajecznicy, ale o kawie, zwlokło się na dół, rozpoczynając żmudną procedurę wetknięcia bagaży do miatek, założenia perseningów i pokrycia się filtrami przeciwsłonecznymi. Jakoś się udało. Ponieważ wszyscy byli głodni nie dojechaliśmy daleko, bo tradycyjnie do makdonalda za Jankami, gdzie zostało spożyte śniadanie w postaci hamburgerów, frytek i szejków. Tam też spotkaliśmy bandę ludzi w hondach S2000 i Majkel, który kogoś tam znał, przeprowadził następującą konwersację:
Majkel: Gdzie jedziecie takim stadem?
S2k: Oj, daleko…
M: No, ale gdzie?
S2k z dumą: No mówię daleko, aż do Częstochowy…
M: Hehe
S2k: A wy gdzie?
M: W Alpy.
S2k z opadniętą szczęką: eeeeee…..
Podczas gdy grupa warsiawska zajadała hamburgery, Misza na którymś poznańskim Orlenie niosąc 2 hot-dogi i wieżę z kubków z kawą zaliczył krawężnik, co objawiło się pięknym lotem koszącym i podłużną gorącą brązową plamą na asfalcie.Obie ekipy ruszyły…Żeby zadość stało się następnej tradycji, to oczywiście niedaleko za Wawką capnęła nas policja. Jak się okazało, Panowie nie chcieli nam dawać kredytowych klapsów

, a tylko zapytać, o co cholera chodzi z tymi tabunami aut latającymi bez dachów – wcześniej przejechały hondy S2k i panom policjantom się nie spodobały bo jechały za szybko i za głośno ryczały wydechami. Nas za to polubili, a po uzyskaniu informacji, że my to nie oni i że bez dachu jest fajnie, pomachali nam i oddaliliśmy się ku nowej przygodzie.
Pomykając przez Cieszyn i Brno cierpieliśmy dzielnie niewygody standardowej nieco nudnej dojazdówki. Nocleg wypadał nam w Mikulovie i bardzo ładnie się nam trafiło. Domeczek z basenem – niach niach niach – i fajną, acz lekko kiczowatą altanką w stylu greckim z grilem i trampoliną – której na szczęście w nocy nikt nie odkrył. Po spożyciu piwka i zwiedzeniu ślicznego ryneczku Mikulovskiego oraz jakiejś siedziby rodowej tamtejszych władyków wróciliśmy nęceni basenem do domu.

Przemasi i Juna długo nie zwlekali z wejściem do piekielnie rześkiej w odczuciu reszty ekipy wody. Po zwodowaniu się przez jednostki odważne, na skraju basenu miały miejsce dwie walki. Pierwsza, w trakcie, której Mistrzyni, którą trzymała zarówno frakcja basenowa jak i frakcja sucha, każda z innego końca – lewitowała. Zwyciężyła frakcja sucha i odzyskała Mistrzynię nieuszkodzoną. Druga walka dotyczyła zwodowania Mistrzyni przez miejscowego Rekina, przy czym sucha frakcja usiłująca wesprzeć Mistrzynię w pozostaniu na brzegu była liczniejsza i poddała się dopiero w momencie, kiedy Mistrzyni w 80% była już nad wodą, a grupa mało w całości sama nie wleciała do basenu. Ostatecznie wleciała jedynie Mistrzyni, która tak entuzjastycznie pomstowała na to, co ja spotkało , iż została wetknięta pod wodę w całości. A że nie przestała wyrażać swojego oburzenia, otrzymała przydomek Pyskująca Pod Powierzchnią. Potem było łowienie rybek (rekinów) z przynętą, zakończone zdobyciem przez rybki przynęty i nieudanym połowem. Zapewne dlatego, że wędka była jakaś taka … giętka…
Tej nocy spało się wyjątkowo dobrze…

Piątek

Piątkowy poranek przywitał nas piękną pogodą, w sam raz na dalszą jazdę. Po obowiązkowym smarowaniu, konfiguracji krótkofalówek, obejrzeniu samochodów i nabytków trupopodobnych, pojawił się element niby standardowy, ale w obliczu braku czasu i nawału przygotowań zupełnie zapomniany przez większość – Misza wyciągnął bowiem niespodziewanie z bagażnika zlotowe naklejki z rozpiską najważniejszych punktów wyjazdu. Jak się później okazało, informacje te były wielokrotnie z podziwem i potakiwaniem (łącznie zwane też „rispektem”) czytane i komentowane przez „jaaa, jaaaa” i inne „sii, sii”.
Dojazdówka poza zdjęciem z fleszem zrobionym w Wiedniu jednej z Miatek przez przydrożnego automatycznego fotografa zasadniczo minęła autostradowo, czyli nudno i bez przygód.Tak dotarliśmy do naszej bazy na pierwsze 3 dni, czyli Stall. Pięknie piiiiiii no piiiiiiiiiiiiii pięknie tam jest. Co prawda dalej używaliśmy dróg dojazdowych, ale wjeżdżając do Austrii stwierdziliśmy, że ichnie trasy są bajkowe. Gładziutkie, świetnie wyprofilowane, w ogół unosi się echo jolololi i jest jakoś tak błogo. Gdzie się człowiek nie obejrzy, tam widzi jakiś sielski, kwietno – łąkowo – krowi widoczek. Świstaki pochowane głęboko, ale wiemy ze tam były! A i krasnoludki też były. Jednego prawie widzieliśmy, ale się skurczybyk tak szybko ruszał, że nikt nie zdążył zrobić zdjęcia.

Droga dojazdowa do naszego nowego domu była w przebudowie, ale to absolutnie nikomu nie rzutowało. Niskie miatki przeszły bez problemu. Po zabukowniu się i radosnych okrzykach na temat samej noclegowni stwierdziliśmy, że warto byłoby spożyć jakiś winersznycel i pojechaliśmy zaspokoić swoje pragnienia. Po zaspokojeniu pragnień, zakupie skrzynki zimnego piwa u naszych gospodarzy, harcach przy stole bilardowym i piłkarzykach oraz nocnych Polaków rozmowach udaliśmy się na zasłużony odpoczynek.

Sobota
Ponieważ od gospodarzy oprócz piwa dostaliśmy też karty upoważniającego do damowego wjazdu na wszystkie lokalne trasy, jakie planowaliśmy zaliczyć, zapadła gremialna decyzja o wykupieniu śniadań. Decyzja świetna, bo poranna kawa z porządnego ekspresu i jajecznica robiona przez mistrza Piotra spożywane z pięknym widokiem na nasłonecznione Alpy – bezcenne …

Po śniadaniu nie trzeba było nawet specjalnie nikogo motywować, bo zabawę ze zwiedzaniem alpejskich zakrętów należało rozpocząć – w końcu po to przybyliśmy. Na rzuconym na pierwsze danie Glossglockner było tłoczniej niż na Marszałkowskiej w Wawie w godzinach szczytu. Wszyscy musieli tam przyjechać akurat wtedy, kiedy u wrót (znaczy się przy szlabanie

) stanęło stadko wygłodniałych zakrętów emiksów. I oczywiście prawie wszyscy od dyszących żądzą piszczenia na zakrętach miat byli wolniejsi! Kosząc gdzie się dało zakręty, co chwila spotykaliśmy tabuny innych maniaków motoryzacji (całe stada starych Garbusów i Mini, ale też roadsterów Triumpha, BMW Z1, 3, 4 i 8, porsche wszelkiej maści, a także Austiny Healey, Astony Aartiny, Lotusy oraz przedwojenne wynalazki, co do których nie mieliśmy pojęcia, że mogą jeździć, a co dopiero wjechać na tak wielką górę) oraz nieprzebrane ilości motorów. Niesamowite, ile to miejsce gromadzi podobnych nam pasjonatów!


Na jednym z podjazdowych zakrętów spotkaliśmy indywiduum – rowerzystę bijącego rekord prędkości w zjeździe z góry. Rowerzysta ów uznał, że jadące przed nim dwa wyprzedzające się motocykle są zdecydowanie za wolne i należy usunąć je z pola widzenia. Rozpocząwszy procedurę wyprzedzania na prostej, kontynuował ją na nawrocie w prawo, za nic sobie mając przejechanie przez linię środkową i minięcie o centymetry masek i lusterek trąbiących Miszy i Mistrzyni cierpliwie drapiących się pod górę.

Na jednym z punktów widokowych Glossglocknera, wśród chmur, które wyglądały jak wata cukrowa, spożyliśmy obowiązkową na szczytach górskich gorącą czekoladę z bitą śmietaną i dokonaliśmy pierwszych inwestycji pamiątkowych. W trakcie zjazdu uznaliśmy, że przestronny parking tuż przy drodze będzie świetnym miejscem do wykonania sesji zdjęciowej. Parking zawierał bowiem wszelkie niezbędne składniki do sesji: przestrzeń, śniegi i widoki. Został więc ulepiony bałwan, odbyło się bieganie w japonkach po śniegu i miała miejsce krwawa bitwa na śnieżki. Juna w trakcie prywatnej sesji zdjęciowej została uwieczniona przez hamujących dziko motocyklistów, wydających okrzyki entuzjazmu. Nic w tym dziwnego, bo blondynka w bikini na śniegu ma obowiązek powodować pisk hamulców. 
Na właśnie tym parkingu powstał grupenseks – czyli zdjęcie wyjazdu zawierające wszystko, co trzeba: kolorową i uśmiechniętą ekipę w całości, wszystkie miaty oraz góry i śnieg. Zadziwiająco wszystko to udało się zebrać razem do kupy i nikt niczego nie zasłaniał, co zawdzięczamy staraniom reżyserskim Miszy, który ustawiał nas dobre 10 minut. W trakcie wykonywania zdjęcia topiący się śnieg uznał za stosowne wtargnąć pod tyłki egzemplarzy ludzkich, które do zdjęcia pozowały leżąc.

Po sfrunięciu z górnych zakrętów, wygłodniałe stado wilków w emiksach udało się do Bad Gastein w celu zaspokojenia podstawowych potrzeb żywieniowych. Miasteczko prześliczne i trochę w klimacie Sopotu, ale obsługa w knajpie niżej krytyki. Poczuliśmy się prawie jak w Czechach.Po późnym lanczyku przyszła pora na następną atrakcję i pojechaliśmy na dworzec kolejowy w celu przetransportowania emiksów przez środek góry pociągiem. Co prawda pojawiły się głosy, że może byśmy tego Glossglocknera jeszcze raz strzelili, ale pokusa wetknięcia miat do pociągu była zbyt wielka i przeważyła, bo gór i zakrętów mieliśmy w planie na pęczki, a opcję pociągową tylko jedną. Na peronie powitał nas pan niemowa, który emitował ciałem jakieś niezbyt synchroniczne machnięcia, które po dłuższej chwili zinterpretowaliśmy jako: przed wjazdem do pociągu proszę wszystkich poza kierowcą o opuszczenie pojazdu. Tak jakby nie mógł tego po prostu powiedzie. W pociągu usiłowaliśmy się zachowywać grzecznie.


Wróciliśmy do „domu” i okazało się, że zdecydowanie jest nam za mało. Wiec ruszyliśmy znowu w teren. W wiosce, w której się „stołowaliśmy” dnia poprzedniego, odbywał się rasowy austriacki festyn. Po obejrzeniu zza płota bawiących się Austriaków w krótkich zielonych portkach i wysłuchania skrótowego repertuaru ich pieśni ludowych, zamówiliśmy kilka pudełek pizzy na wynos i udaliśmy się szukać przygody.W tym celu postanowiliśmy zobaczyć, jak wyglądają w rzeczywistości drogi, które na mapie jawiły się jako białe i kręte. W ten sposób trafiliśmy na drogowskazy do jakiegoś wysokogórskiego schroniska , do którego wiodła droga szerokości jednego samochodu, oczywiście dwukierunkowa. Wypatrując pilnie, gdzie droga się kończy a gdzie zaczyna przepaść, wśród spowijającego nas zmroku wspinaliśmy się pilnie w górę. Niektórzy mogli i musieli utrzymać tyłki w miatach, a niektórzy nie – bo podróżowanie na stojąco lub siedzenie gdzie indziej, niż w miejscu do tego przeznaczonym, było zdecydowanie fajniejsze. Spotkaliśmy sarenkę, asfalt się skończył a my twardo w kierunku przygody parliśmy – cały czas licząc na to, że te drogowskazy jeszcze są aktualne. Nisko zawieszeni też parli i nawet specjalnie nie rzucali mięsem, bo otaczająca nas atmosfera była bajkowa. I tak sobie jechaliśmy aż dotarliśmy do schroniska na szczycie góry. Z racji, że narobiliśmy trochę łomotu parkując oraz wydając okrzyki:
– o ku…wa ale piękne gwiazdy!!!
– kto ma latarkę?
– cały bagażnik mi śmierdzi pizzą…
– gdzie ta gorzka?
– jak mam jeść tę pizzę jeśli nie widzę gdzie ona jest?
– cholera, rześko tu …!
W progu schroniska pojawiły się jednostki płci męskiej, które widząc kosmitów ubranych w czołówki i jedzących pizzę z dala od cywilizacji skierowały się do nas z zapytaniem, co robimy. Pytano również o inne kwestie, ale, mimo że dysponowaliśmy silną niemieckojęzyczną ekipą, to nikt nic ni w ząb nie rozumiał. Panowie „joł joł” zresztą nas też nie, bo slangiem jakimś zasuwali do nas. Natomiast to, że w schronisku jest herbata zrozumieliśmy wszyscy bezbłędnie. A ponieważ na górze było rześko, to tuman kurzu na parkingu po nas jedynie został, tak do tej herbaty pobiegliśmy. Ci, którzy nie kierowcowali załapali się na grzane wino… Mniam …Na szczycie tej góry widzieliśmy jedne z piękniejszych gwiazd. A doznanie pt. leżenie na stole i ich oglądanie zalicza się do gatunku znanego pod nazwą: bezcenne.
Niedziela
Jako pierwsza trasa wystąpiła Malta Hochalm Strasse, posiadająca duże ilości pokręconych przelotówek, które są jednokierunkowe. Trzeba odstać swoje na światłach – oczywiście na pierwszych pozycjach- i można zaiwaniać aż miło w tempie właściwym. Na Malcie w sposób znaczny można wyeliminować wleczenie się za holenderskim człowiekiem o innej orientacji seksualnej. Na Malcie można w trakcie stania na światłach wleźć pod lodowaty naturalny prysznic studząc ciała rozgrzane od słońca i adrenalinki pulsujacej w człowieku.

Tego samego dnia uderzyliśmy zdobyć pierwotnie nieplanowaną Nockalm Strasse. Już sam wjazd wydał nam się podejrzanie radosny, a opony popiskiwały chyba wszystkim. Im jednak dalej, tym było lepiej – jednak przed zasadniczą jazdą konieczna była mała przerwa relaksacyjna i operatorska w celu przygotowania do kręcenia on-boarda.. Po przerwie, przeklinając raz po raz nielicznych spowalniaczy, rozkoszowaliśmy się niesamowitymi sekwencjami płynnych zakrętów o różnych promieniach. Nockhalm Strasse jest w naszej ocenie najlepszą trasą, jaką jechaliśmy. Co prawda kierowcom umknęły walory widokowe, bo ze względu na szybkość i brak barierek byli do tego stopnia sfokusowani na asfalcie, że z otaczającą rzeczywistością mieli mało kontaktu.Mistrzyni do Agi: Aga, oglądaj widoki i potem mi opowiesz!.Zdjęć poza kilkoma przypadkowymi też za bardzo nie mamy, bo piloci zbyt byli zajęci trzymaniem się foteli, by jeszcze aparaty wystawiać poza obrys samochodów.

Zakręty genialne, asfalt równiutki, szeroki. Można było się zdrowo rozpędzić i … no i … sami wiecie. Trasa nie posiada żadnych zabezpieczeń, barierek, murków. Nie powstrzymało to co odważniejszych przed pokonywaniem niektórych zakrętów bokiem.
Aga do Karoliny: Bokiem! Bokiem!
K: ale tu nie ma barierek!
A: O! Tu jest barierka! Bokiem!
K: Lakieru mi szkoda…
A: zawsze sobie znajdziesz jakąś wymówkę…
K: No dobra … nie umiem…
A: Foch!
W oparach podpalonych klocków i opon zatrzymaliśmy się zaraz po zakończeniu zjazdu, banany na twarzach były wręcz zmutowane – takie gigantyczne. A to, co Majkel wyczyniał manipulatorami górnymi w celu wyrażenia rozrywających go emocji nie daje się ująć w słowa. Zlatująca z nas adrenalina spowodowała, że zwolniliśmy i w związku z tym zaczajona przy chaszczu austriacka policja z kamerą może sobie jedynie film z nami w rolach głównych pooglądać, ale go nam nie wyśle hehehe. Do tej pory zastanawiamy się, czy oni tam się ustawili czekając na nas wskutek telefonu jakiegoś praworządnego Austriaka, czy tak sami z siebie.Wymordowane atrakcjami pokonanych właśnie zakrętów towarzystwo ruszyło przed siebie szukając miejsca, gdzie można spożyć obiadek i nieco odsapnąć. Trochę długo znalezienie odpowiedniej michy trwało, ale się w końcu udało w samym Millstatt. W trakcie docierania na rzeczony obiad zgubiliśmy na chwilę Miszę, któremu miata po mocniejszym wciśnięciu gazu zaczęła mówić „nie”. Znaleźliśmy supermarket, w którym tuż przed zamknięciem zostały nabyte przedmioty pierwszej potrzeby – wooooda oraz knajpę, która nakarmiła strudzonych. W celu strawienia posiłku udaliśmy się na pobliską plażę, która zawierała pomost. W towarzystwie wody niektórzy z nas dziwnie głupieli raz po raz i mimo że dzień miał się ku końcowi, to do wody – rześkiej łagodnie mówiąc – wleźli. Nie wodującym się czas umilali goście skaczący z wieży z coraz to wyższych jej poziomów.

Po kąpieli i suszeniu wodujących, nastąpił postój parkingowy z pełnymi napięcia wyrazami twarzy w celu wypatrzenia i usunięcia usterki, która sprawiła ze Miszowa miata rzekła „nie” wcześniej. Po eksperckim procesie stania nad otwartą maską miaty Miszy okazało się, że do naprawy niezbędna jest taśma izolacyjna i należy ją bezpośrednio i dość ściśle przyłożyć do fajki kabla zapłonowego. Epokowego odkrycia dotyczącego silnika kryjącego się pod maską miaty Miszy oraz naprawy niegrzecznego kabla dokonał Przemasi.Reasumując to był najlepszy dzień jeśli chodzi o trasy, w którym najbardziej się wyżyliśmy twórczo na różnorodnych i cholernie szybkich zakrętach. Myślę , że absolutnie każdy z kierujących wtedy chce tam wrócić.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ