Szybcy i Wściekli czyli Alpy Drift 2009

11-21 czerwca 2009

Forum o zlotach ogólnopolskich - tych które już były oraz wszystkich planowanych.

Moderator: Moderatorzy

Awatar użytkownika
LeszekMX5
Moderator
Moderator
Posty: 812
Rejestracja: 04 sie 2006, 22:27
Model: NC
Wersja: 3RD
Lokalizacja: Leszno

02 sie 2009, 13:21

Trzeba sporo czasu by to przeczytać, a co dopiero spłodzić taki opis. Jestem pełen podziwu.
Ach, tylko Wam pozazdrościć.
"Z wiatrem w zawody" - pozdrawiamy - Leszek i Lidka
NA & NC
majkel
Administrator
Administrator
Posty: 6890
Rejestracja: 26 mar 2007, 17:30
Model: Inny
Lokalizacja: Warszawa

02 sie 2009, 13:53

LeszekMX5 pisze:Ach, tylko Wam pozazdrościć.

Może na kolejną wyprawę udacie się po prostu z nami :wink:

I mała informacja uzupełniająca z gatunku praktycznych dla tych, którzy wybierają się naszymi śladami :mrgreen:

Wspomniana powyżej w reportażu karta pozwalająca na bezpłatny przejazd górskimi trasami to "Kärnten Card", zniżkowa karta akceptowana na terenie austriackiej Karyntii w wielu miejscach. Dokładniejsze info i listę miejsc w których jest akceptowana można znaleźć tu:
http://www.kaerntencard.at/carinthia-holiday/

Nie mieliśmy jej pierwotnie w planie kupować (kosztuje 36 euro od osoby za 2 tygodnie) ale okazało się, że nasz pensjonat wyposaża w nią swoich gości bez dodatkowych opłat. Dzięki temu zaoszczędziliśmy w sumie 58 euro od każdego samochodu, bo tyle wynosiły opłaty wjazdowe na 3 trasy (GrossGlo, Malta i Nockalm). Warto więc wybierając miejsce na nocleg sprawdzić czy są przewidziane tego typu bonusy :wink:

Pozdr
eM
Awatar użytkownika
Karolina
Administrator
Administrator
Posty: 3144
Rejestracja: 24 maja 2008, 19:09
Model: NB
Lokalizacja: Warszawa

18 sie 2009, 23:46

Poniedziałek

Pierwszy poranek, kiedy trzeba było opuścić bajkowe okolice... Niefajnie, bo picie kawy na werandzie z widokiem na górę – bezcenne. Śniadanka z jajecznią przygotowywaną przez naszego śniadaniowego szefa kuchni Piotra – przepyszne. No ale czekały na nas kolejne bajkowe miejsca :mrgreen:

Wyruszyliśmy, jak zwykle porannie, w kierunku Tobiazzo. Aga, która w dni poprzednie jeździła tylko po płaskim, miała duże parcie na prowadzenie. A że akurat trafiło się jej jechanie dróżką wąską, krętą, opatrzoną widokiem prześlicznym, ale dramatycznie stromym, to wyrażamy chóralny szacun dla Agi :cool: . Pikanterii sprawie dodaje fakt, iż Aga posiada lęk wysokości. Aby ominąć paskudną (z niewielką ilością zakrętów) główną drogę, postanowiliśmy odbić w prawo i jechać równolegle do niej, ale kilkaset metrów wyżej. Po wjechaniu na górę zatrzymaliśmy się w tak zwanym „middle of nowhere”, bo na zakręcie stały huśtawki. Jak stoją huśtawki, to trzeba się koniecznie na nich pobujać. :mrgreen:

Obrazek

Obrazek

Od razu dementujemy wszystkie insynuacje, jakoby ktoś z huśtawki rymnął na dziób lub że rozleciały się z powodu naszego entuzjazmu do bujania się. :mrgreen:
Wocio walcząc o równowagę na bujanym samolociku dokumentował zarówno huśtających się, jak i przepiękne widoki. :mrgreen:

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Ruszyliśmy dalej. Mimo wcześniej wspomnianych faktów lękowych Aga dzielnie kosiła zakręty i nie dała sobie wydrzeć kierownicy kiedy zaczęły się standardowe już roszady samochodowe. :cool:

Kręcąc, klucząc i obserwując zmieniające się z krajobrazy powoli docieraliśmy do Włoch. Przy przekraczaniu byłej granicy czuliśmy się dziwacznie. Udzielił nam się sielski krajobraz Austrii, a na wjeździe do niby słonecznej Italii powitał nas cień groźnych gór i jakoś tak się zrobiło ... Inaczej... Trochę mrocznie, jakbyśmy wjeżdżali do jakiegoś Mordoru co najmniej, góry stały się bardziej strome i jakoś tak bliżej nas były zasłaniając słonce. Na radyjku słychać było co rusz porównania do Polski – a to bezsensowne ograniczenia prędkości, a to dziury, jeszcze kiedy indziej „wielowarstwowy” asfalt...

Obrazek

Podziwiając włoski styl jazdy pt. „ja jadę i mam was gdzieś” dotarliśmy do Cortina d’Ampezzo, gdzie spożyliśmy pierwszą włoską pizzę. Cortina latem wygląda, hmm, no tak sobie. Śnieg jednak wiele ukrywa przed turystami. Ale widoki na góry zacne mają. :mrgreen: Mknąc w kierunku Val die Fiemme i Trento spotkaliśmy dwie włoskie miaty w stylu bling bling, które przyłączyły się do naszego wesołego peletonu i bardzo przyjaźnie mruczały nam z tyłu – jak to Majkel skomentował, „dobrze dają!”.






Obrazek

Ponieważ jakoś niemrawo nam szło znalezienie odpowiedniego parkingu, weseli bling bling Włosi oddalili się w nieznanym kierunku. A szkoda bo mógł być to początek pięknej przyjaźni :mrgreen:

Krajobraz zaczął się zmieniać na ten przyjaźniejszy włoski - śródziemnomorski. Pojawiły się winnice, drzewka oliwne, małe białe domki z glinianymi donicami. A temperatura rosła...

Zajechaliśmy nad Gardę i zabukowaliśmy się w nowym domu. Widok z okien wypadał albo na jezioro, marinę i góry, albo na miaty i góry, czyli jakby nie patrzeć – wypadał dobrze. :mrgreen: Oczywiście trzeba było się zaanonsować, że jesteśmy i zażyć ochłody spożywając białe winko z lodowatą wodą. To był baaaardzo przyjemny wieczór. :cool:
W nocy ślicznie nam relingi grały, bo, jak to nad Gardą, wiatry termiczne działały bez zarzutu.

Obrazek


Wtorek

Wstaliśmy rano i uderzyła nas fala gorąca. A właściwie już w nocy uderzyła, bo nasze „apartamenta” były niestety bez klimatyzacji. Po spożyciu typowego włoskiego hotelowego śniadania (kawa i ciasteczko) zapadła wyjątkowo zgodna i szybka decyzja, że trzeba zrobić hurtowe zakupy i od dnia następnego przygotowywać poranne posiłki we własnym zakresie :mrgreen: .

Po kilkukrotnym wysmarowaniu się kremami z filtrami i założeniu, że jak się użyje 50-ki i 30-ki, to razem człowiek posiada na sobie filtr o walorach 80-ki :mrgreen:, ruszyliśmy zwiedzać zachodni brzeg Gardy. Ten bardziej stromy. Tuż za Limone wjechaliśmy w drogę marzeń. Wąska i kręta tak, ze trzeba było trąbić na zakrętach, żeby nie pocałować się z autem jadącym z naprzeciwka. Poprowadzona między wysokimi skałami, które prawie łączyły się nad głowami na wysokości kilkunastu metrów. Momentami dwukierunkowa na szerokości jednego pasa, wlekliśmy się dramatycznie nie wiedząc, co czai się za skałą na ostrym zakręcie... Coś obłędnego.

Na CB padł spontaniczny komentarz Mistrzyni: „jak tu k... pięknie…”.
Piotr, który nie dosłyszał wygłoszonego komentarza, stwierdził kilkanaście sekund później: „no doczekać się nie mogę, aż Karolina powie >>jak tu k... pięknie<<” czym spowodował wybuchy radosnego rechotu u osób, które wcześniejszy komentarz Mistrzyni słyszały. :mrgreen:

Obrazek

Oczywiście zaraz rozpoczęliśmy procedurę szukania parkingu, bo chcieliśmy tam po prostu pobyć. Miejsce jak zwykle znaleźliśmy genialne, bo nie dość, że w tym ciasnym otoczeniu znalazł się placyk akurat na wszystkie Miatki, to obok płynął strumyk, w którym napełniliśmy posiadane puste butelki po wodzie i zrobiliśmy sobie śmigus dyngus. Po pierwszym oblaniu kontrolnym wodą wyschliśmy w ciągu kilku minut, więc procedurę trzeba było powtarzać. A woda ze strumyczka zimniejsza niż z lodówki i smaczniejsza, niż wszystkie „cudowne klarowne mineralne” ze sklepu... :mrgreen:

Obrazek

Obrazek

Tocząc się w totalnym skwarze po megaciasnych włoskich miasteczkach i nieosłoniętych od słońca półkach skalnych, raz po raz oglądając z bliska jakąś starą Alfę Spider albo Triumpha TR4, usiłowaliśmy znaleźć jakąś lodziarnię, żeby się schłodzić od środka. Ale pora była bardzo niedobra, bo Włosi sjestę świętują wybitnie sumiennie i wszystko było zamknięte na głucho.

Obrazek

Od tego szukania lodów zrobiliśmy się głodni i zatrzymaliśmy się w Garganano. Strzał w dziesiątkę, bo miasteczko okazało się niesamowite, a i knajpy czynne były tylko chwilowo i mieliśmy 40 minut na zamówienie i zjedzenie posiłku. Obiadek, bardzo smakowity, spożyliśmy w knajpce nad samym brzegiem Gardy, fale nam tyłki ochlapywały bo stoliki były na pomoście. Całe wybrzeże miasteczka wyglądało jak mała Wenecja, pełne romantycznych uliczek, knajpek... Posiłkowi towarzyszyły bezczelne kaczki, które bardzo chciały zwrócić na siebie uwagę i pan z obsługi musiał jedną przywołać do porządku, bo prawie się do nas dosiadła. :mrgreen:

Obrazek

Obrazek

Obrazek

W trakcie zwiedzania uroczej marinki udało nam się znaleźć otwartą lodziarnię i nabyliśmy wyczekane lody, które smakowały jeszcze lepiej oblizywanie pod drzewkami pomarańczowymi.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Z misją zwodowania się pojechaliśmy szukać jakiegoś „przytulnego” jeziorka w celu zamoczenia w nim kończyn.

Mknęliśmy sobie trasą widokową pod przewodnictwem Majkela, który w pewnym momencie zapragnął pozostać w dłuższym kontakcie wzrokowym z mijanym właśnie jeziorem i wyleciało mu z głowy, że drogi górskie są wąskie i lubią być kręte. W ostatniej chwili widząc rosnącą skalną ścianę przed maską, wykonał bardzo spektakularny unik i ocalił miatę i siebie przed bliskim zapoznaniem się z alpejskim masywem górskim. Misza jadący za Majkelem skomentował tylko „uff, było blisko”, a komentarz zwrotny Majkela przyszedł po nienaturalnie długiej ciszy...

Zwiedziliśmy kolejną zaporę i dotarliśmy do Lago d’Idro. Zwodowaliśmy się dość tłumnie i w lekkim dezabilu, susząc loki na wietrze, wróciliśmy do domu, po drodze znajdując otwarty supermarket, w którym nabyliśmy ogromne ilości jajek, szynki parmeńskiej i wielgachne baniaki białego winka. Na wieczór został przewidziany piknik na plaży, w którym główny udział wzięły 4 pizze (w tym nasz włosko-niemiecki faworyt, czyli pizza „fir kejze”), długo poszukiwane po knajpach tilajtki, za pomocą których pierdo..nięto nastrój oraz gwóźdź programu, czyli 5-litrowy baniak wina i 3 butelki wody, które to płyny były precyzyjnie mieszane ze sobą przez dwie blondynki, bez żadnych strat materiałowych :mrgreen:. Było bardzo milusio. :cool:


Środa

Garda. Upał trochę zelżał i niektórzy odetchnęli z ulgą. Na niebie pojawiły się chmury, ale nie burzowe, tylko takie hmmm ... ochronne przed dziko prażącym słońcem. :mrgreen: Tego dnia w planie był dzień wolny, ale okazało się, że wyszedł z tego tylko kawałek dnia wolnego, bo uczestnicy stwierdzili, że koniecznie musimy zobaczyć Veronę – poza tym Miatki na parkingu domagały się uwagi. Verona, wiadomo – miasto Capuletów i Montekich - musi być zaliczona. Ten cycek Julii chyba tak wszystkim podziałał na wyobraźnię. :mrgreen: Dla wyjaśnienia należy dodać, że cycek Julii (posąg) jest nieco wyślizgany od dotyku, bo łączy się z owym cyckiem legenda taka, ze jak ktoś go dotknie, to szczęśliwy w miłości po wsze czasy będzie.

Ponieważ potrzeba odpoczynku od naszego ogólnego porannego faszyzmu była duża, do Verony wyruszyliśmy po południu. Jako trasę dojazdową wybraliśmy szpanerską dróżkę po wschodniej stronie Gardy (że szpanerską niech świadczy fakt, że na samo jej powitanie minął nas Nissan GT-R na... krakowskich blachach :mrgreen:). Fajnie się tamtędy jedzie, mimo że po płaskim i ruch jest stosunkowo duży. Garda jest olbrzymim jeziorem i właściwie wygląda jak morze. Mijając dziesiątki marinek, prześliczne włoskie wille, gaje oliwne, winnice, rozmodlone cyprysy i nieco senne miasteczka, mknęliśmy na spotkanie szekspirowskiej historii. Verona powitała nas sensowną do zwiedzania pogodą i typowym włoskim ciasnym parkingiem.

Mistrzyni pyta Marcina: Marcin i jak Ci się Verona podoba?
Marcin: Ch... tu jest. Wszystko jakieś stare, zniszczone... :mrgreen:

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obejrzeliśmy operę – niestety jedynie z zewnątrz. Choć z zewnątrz też jest fajnie, bo pod murami opery, która jest zbudowana jak koloseum, leżą (tudzież stoją) dekoracje z przedstawień. Można więc sobie obejrzeć gigantyczne kwiaty, łodzie czy egipskie freski. Po spożyciu jak zwykle smacznego obiadku i długaśnym spacerze po mieście, podziwianiu wystaw i Włoszek, mierzeniu czapek i masek, części z nas udało się osiągnąć wejście na dziedziniec domu Julii i wysłuchać końcówki granego koncertu. Opowiadali tym, którzy zabadzieżyli w sklepach, że było to magiczne doświadczenie, urwane jednak dość dramatycznie przez panów porządkowych, którzy o godzinie punkt niewiadomoktórej (na pewno żadnej okrągłej) przystąpili do zamykania dziedzińca, bardzo skutecznie wyrzucając wszystkich za bramę. Tym razem sobie cycka nie podotykaliśmy...


Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Po odfajkowaniu wszystkich punktów programu, nasyceniu się kawą mrożoną i wypiciu wody za 5 ojro (tak, wszyscy wiedzą, że nie należy siadać w miejscu najbliższym głównym atrakcjom turystycznym...), wystartowaliśmy do domu. Misją było objechanie Gardy dookoła. Droga wypadła nam przez totalnie lanserskie miejscowości, które spowodowały w eterze powtarzające się – zupełnie dla niektórych niezrozumiałe – okrzyki: tu jest jak na Helu!!

Wbiliśmy się w zachodni brzeg i pomykając przez tunele robiliśmy konkurs pt.: z czyjego samochodu poleci głośniejsza muzyka. W rankingu w czołówce uplasowali się Marcin i Lansowóz. Należy nadmienić, iż po drodze wzbudziliśmy zainteresowanie licznych tunelowych ekip remontowych. Ryk muzyki i blondynka w pozie serfera wystająca z miaty musiały budzić pewne emocje. I budziły. :mrgreen: Gdzieś tam w międzyczasie Lansowóz i Niunia zagubiły się na wybitnie skomplikowanym rondzie. Potem Lansowóz zgubił Niunię. Ale jakoś się wszystko znalazło i dotarliśmy bezpiecznie i w całości do domu.

Po krótkim acz treściwym posiedzeniu nad brzegiem Gardy, gdzie część ekipy się radośnie wodowała, usiłując jednocześnie zachęcić część suchą do przestania bycia suchą, udaliśmy się na zasłużony odpoczynek. Tej nocy ujawniło się pierwsze zombie...

C.D.N.
Jest ryzyko - jest przyjemność
Awatar użytkownika
Karolina
Administrator
Administrator
Posty: 3144
Rejestracja: 24 maja 2008, 19:09
Model: NB
Lokalizacja: Warszawa

19 lut 2010, 17:28

Sezon się zbliża i wszyscy dyszą chęcią odjazdu w nieznane topdown no to ja będę podła i zapodam zapomnianą i zakurzona końcówkę reportażu alpejskiego :mrgreen:


Czwartek

Trzeba było wreszcie ruszyć tyłki z nad Gardy. Niechętnie wyjątkowo bo Garda to miejsce, które spokojnie może aspirować do bycia którymś z cudów świata. :mrgreen: Świeciło nam słońce z gatunku pieruńskich. Zaczęliśmy się wdrapywać na kolejną górę kiedy okazało się ze Misza doznał rozległej kontuzji ogólno-żołądkowej i zmienił się w zielonkawe na twarzy szczątki. :cry: Po wlaniu w Miszę odpowiedniej dawki płynu z mikroelementami ekipa musiała się rozdzielić ze względu na stan zdrowia wyżej wspomnianego zielonego Miszy. Grupa transportująca Miszę w składzie Piotr i Juna, udała się bezpośrednio do miejsca przeznaczenia przez Madonna di Campiglio i przełęcz do Bormio a potem do Livignio.
Grupa nie mająca na składzie jeszcze żadnych szczątków (podkreślenia wymaga słowo : jeszcze) rozpoczęła wspinaczkę krętą i wąską drogą do Edolo. Dróżka charakteryzowała się totalnym brakiem barierek. Na szczycie rezydowała kapliczka z gatunku czarujących.


Przeturlaliśmy się przez czarodziejskie miasteczko z tak wąskimi uliczkami że zakupy można było zrobić bez wysiadania z samochodu. Sunąc w kierunku Breno spotkaliśmy szalonego człowieka w ciężarówce, który sobie kompletnie nic nie robił z faktu ze jedzie drogą krętą, z boku jest bardzo stromo a on ma bardzo duży samochód. Prawie wjechał nam w prowadzącego Majkela i zmusił nas do wykonywania różnych myków i uników w celu przedostania się dalej. Ale się udało.



Jadąc sobie dalej zobaczyliśmy sielski widoczek pt: skały, strumień i łąka pełna alpejskich kwiatów. No normalnie scena z „Pikniku pod wiszącą skałą”. Pisneły wciśnięte hamulce i zatrzymaliśmy się w celu dopełnienia obrazka i zjedzenia lanczyku na kocyku.

Obrazek

Obrazek

Obrazek


Mistrzyni rzezająca kozikiem pomidora mściwie poinformowała kuzynkę Age co ją spotka za chowanie porządnego noża. No i spotkało, bo porządny nóż został na włościach Mistrzyni, bo Aga go zapomniała. :mrgreen:

Po pożarciu kanapek z masłem w płynie :mrgreen: , szynką parmeńską i pomidorkiem, schłodzeniu kończyn w piekielnie zimnym strumieniu ruszyliśmy do Edolo i Tirano – na granicy ze Szwajcarią a potem ruszyliśmy zdobywać Bernina Pass. Jako ciekawostkę należy dodać że przez Bernina Pass jeździ również pociąg wożący samochody. Ale nie chcieliśmy do niego wsiadać. Droga cudnie widokowa. Typowo alpejskie widoczki znane wszystkim z reklam Milki. Rozległe łąki, skały, słońce... :mrgreen: Mnogość alpejskich delikatnych kwiatków. No oczu nie można było od tych widoków oderwać.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

W pewnym momencie Mistrzyni i kuzynka Aga myślały, że są takie hmmm niedokształcone oraz niedoinformowane, że nie maja pojęcia, w jakim aktualnie kraju się znajdują, ale po przełamaniu wstydu geograficznego i zadaniu cichcem pytania o aktualne miejsce pobytu, okazało się, że w innych autach tez panowała lekka rozpierducha dotycząca orientacji przestrzennej. No bo tak: patrzymy na parking stoją trzy samochody. Jeden z rejestracją szwajcarską, drugi austriacką trzeci z włoską. Na banerkach różnego rodzaju komunikaty po włosku i niemiecku. I weź tu człowieku bądź mądry i wymyśl czy to Włochy czy Szwajcaria czy co do cholery! Granic brak, miotająca się służba celna była różnego gatunku, a na fajkach widniały ostrzeżenia zdrowotne w kilku językach.

Wdrapaliśmy się na przełęcz i zatrzymaliśmy się na żeby obejrzeć Białe Jezioro. Temperatura panująca na szczycie przełęczy była z gatunku : rześkich, że tak powiem. :mrgreen:

Obrazek

Obrazek


Nienawykłe ciała chciały mimo bardzo przyjemnego widoku jak najszybciej się stamtąd oddalić. Po krótkiej polemice na temat białości Białego Jeziora i stwierdzeniu że mamy już odhaczone jezioro w kolorze merlot, niby brg no i teraz białe, Aga dostała śnieżną pigułą ponieważ w sposób ironiczny naśmiewała się z celności ręki jednego z naszych mężczyzn... coż za fłaje! :mrgreen: Chuchając w zmarznięte kończyny oddaliliśmy się ku dalszym przygodom, czyli do St. Moritz. Jakoś tak przed samą Mekką burżujstwa i szpanu Przemasi odpadł od rzeczywistości w ramach przemiany pierwotnie w nie dającego oznak życia trupa. :shock:

St. Moritz jest dziwnym miejscem. Wszystko tam jest proste. Ale niesamowicie bogate w odbiorze w tej prostocie. Tam nawet bruk jest równiuteńki. Trochę czuliśmy się tam jak ubodzy krewni z prowincji i przygniatały nas te wszystkie walizki i ubranka dla psów od „wielkich” projektantów. Wocio przemieszczając się i strzelając fotki co chwila chichotał jadowicie.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek


Ze względu na posiadanie na stanie trupa Przemasiego oraz dość próżną godzinę zrezygnowaliśmy z przejazdu przez Umbrail Pass i wybraliśmy trasę przez tunel Munt la Schera do Livigno. Po zdeponowaniu trupa Przemasiego w miejscu przeznaczenia i sprawdzeniu stanu technicznego trupa Miszy, ocalała od pogromu reszta ekipy udała się do knajpy spożyć calzone i popić je trochę białym winem. Ze zmęczenia, od nadmiaru słońca i prawdopodobnie przez impakt który wywarły mijane atrakcje cała ekipa nieźle się uszczęśliwiła jedynie dwoma karafkami wina (sic!) :cool: i wróciła do domu niosąc z poświęceniem zupkę warzywną. W domu zastała dwa trupy. Jeden nie dawał znaków życia. Drugi dawał dlatego też został zmuszony do spożycia zupki warzywnej i zmotywowany odpowiednio:

Mistrzyni: tylko spróbuj to oddać! Kosztowała 6,80 Euro i ani się waż!
Misza krztusząc się zupką i żałośnie protestując: ale ja oddam …
Mistrzyni gromko: ani się waż!
I trup Misz się nie ważył.

Piątek

Nasze dwa trupy się reaktywowały i zmieniły w pełnoprawne zombie. Niby łaziły, ale jakoś tak niemrawo. Posiadanie na stanie dwóch zombie natchneło nas do zastosowania nowego pozdrowienia, znanego wszystkim z „Nocy żywych trupów” polegającego na odpowiednim majtnięciu manipulatorem górnym oraz odpowiednim dzwięku w stulu : yyyy . :mrgreen:
Ruszając na podbój Stelvio przez Bormio zastanawialiśmy się dlaczego Majkel jadący na końcu wlecze się tak dramatycznie. Po wywołaniu winnego przez radio okazało się, że Majkel nie podziwiał widoków, ani nie oduczył się jeździć po winklach, nie doznał również paraliżu miaty tylko dokonywał zbioru okryć głowy naszych pilotów robiących zdjęcia tak entuzjastycznie, że im czapki z głów pospadały - serio. :mrgreen: Dwie czapki poleciały i Majkel je ocalił przed samotną śmiercią pod kołami innych pojazdów. :mrgreen: W trakcie wjazdu na Stelvio lało, wręcz dramatycznie, tym niemniej ekipa dzielnie mknęła w tym deszczu bez dachów no, bo przecież twardym trzeba być a nie miękkim.

Obrazek


Mamrocząc inkantacje żeby lać przestało, spożyliśmy lanczyk, nabyliśmy Wiewiórowi stosowną wiewiórkę w ramach gestu przyjaźni i ponieważ nasze modlitwy oraz wygrażanie pięściami w kierunku nieba zostały potraktowane przez aurę nadzwyczaj poważnie i zza chmur wyszło upragnione słońce, pojechaliśmy dalej. Stosunkowo blisko nam to „dalej” wyszło, bo za kilkaset metrów zahamowało nas samo w miejscu gdzie każdy zatrzymać się musi, bo na kolana rzucił nas widok na pokazówkę Stelvio. Po serii okrzyków odbyły się sesje zdjęciowe przełęczy oraz powstało sławne ujęcie pt. blondynki na przełęczy myślące: „how hard can it be?”

Obrazek

Sesja została zakończona powrotem prawie na czworakach, ku zgrozie lub rozczarowaniu zgromadzonych, że żadna z milknącym w oddali okrzykiem skierowanym do agenta ubezpieczeniowego „dębową trumnę, zamawiam dębową” nie zleciała.

Obrazek


W celu nagrania filmu pierwszą część Stelvio zrobiliśmy w tempie iście lanserskim. Trochę trudno było, bo co chwila kogoś usiłowało wyrwać do przodu i Mistrzyni mitygowała niesfornych, że Misza, który został na górze i kręci, kamerą za nami nie nadąży jak będziemy tak gnać.







Misza jednakoż, jako sprytny operator kamery za wszystkim nadążył i następnie runął nas gonić bijąc nowe rekordy prędkości.



Oczywiście wszyscy mu pozazdrościli śmierdzących hamulców kiedy już do nas dotarł i reszta przejazdu wyglądała zupełnie inaczej. Na Stelvio są bardzo przyjemne jeśli chodzi o widoczność długie proste, na których można było wyprzedzać wszystkich o innej orientacji seksualnej. Mijaliśmy grzecznie przytulające się do ścian i zjazdówek kampery i gnaliśmy na dół aż jęczało. Smród hamulców, opon i prześlicznie upierdzielone od zmielonych klocków felgi naszych miat powiedziały nam ze było dobrze. :mrgreen: :mrgreen:

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek


Przez Meran ruszyliśmy w kierunku TimmelsJoch. Wspinając się na kolejną przełęcz jechaliśmy w chmurze, która osiadała nam na wszystkim i podziwialiśmy gigantyczne zaspy po obu stronach drogi. Aga usiłowała kręcić film znad szyby, ale po kilkunastu sekundach totalnie zgrabiały jej ręce. :shock: W niektórych momentach nie bardzo było wiadomo gdzie droga się kończy i zaczyna pole śniegowe albo przepaść. Białe linie na środku drogi stanowią duże ułatwienie w celowaniu w nią nie ma co mówić.

Nie trzeba nadmieniać, że przez te minusowe temperatury przedzieraliśmy się bez dachów, prawda? :mrgreen: Na szczycie przełęczy w pieruńskim zimnie napotkaliśmy dwa obrazki. Pierwszy to pan w krótkich tyrolskich gaciach zaganiający jakieś barany do zagrody a drugi to spowita w chmurze polska flaga. :mrgreen: Oczywiście nie mogliśmy się nie zatrzymać i szczękając zębami odbyliśmy sesję fotograficzną.

Obrazek


Zjeżdżając z przełęczy i obserwując jak pogoda co chwila się zmienia dotarliśmy w ulewnym deszczu do Otztal. Po krótkich przebojach z lokowaniem się na kwaterkach, Aga została oddelegowana do zamówienia pizzy i piwa przez telefon bo nikomu nie chciało się tyłka ruszyć w kierunku knajpy, która nie wiadomo gdzie była. :mrgreen:

Rozmowa przez telefon z panią z pizzerii:
Pani przyjmująca zamówienie: Proszę podać nazwisko właścicieli willi w której Państwo mają apartamenty.
Aga ( wczytując się w ulotkę reklamową, zawierającą nazwisko którego polskie usta nie są w stanie wymówić) : o kurcze…
Pani: jak, jak?
(grupa wyje ze śmiechu w tle)
Pizzę udało się zamówić.


Sobota

Tu zaczyna się ta smutna część zwana powrotem. Przynajmniej dla niektórych. Marcin i Iwona stwierdzili, że im mało i pojechali sobie z powrotem do słonecznej Italii pogrzać kości na plaży. :mrgreen: Reszta spętana obowiązkami, które czekały w miejscach zamieszkania rozpoczęła procedurę powrotną. Po krętych alpejskich trasach jazda nudną dojazdówką była wręcz koszmarem. Co chwila w eter leciały narzekania dotyczące przyszłego dramatu jazdy w Polsce po takich beznadziejnie dziurawych, prostych i nie górzystych drogach. I burcząc pod nosami dotarliśmy w nasze polskie góry, które nam trochę poprawiły humor ale nie jakoś wybitnie. Zabukowawszy się w znanym wszystkim i uwielbianym pensjonacie Pod Skałkami w Szklarskiej Porębie udaliśmy się na kolację do znanej knajpy Karkonoskiej. :mrgreen:
Spać...

Niedziela
No to koniec był już no... Ekipa się rozjechała... Majkel pomknął odwiedzić znajomych w Karpaczu, Poznaniacy i Pomorzanin zwarcie i faszystowsko spakowani byli już od wczesnych godzin porannych bo gnała ich chuć obejrzenia wyścigu już w domu natomiast Aga i Mistrzyni udały się ku nowej przygodzie uzbrojone w mapę w wersji papierowej przez ... właściwie nie mam pojęcia którędy ale ładnie było.

Koniec...

I tak tam kiedyś wrócimy ... :mrgreen:
Jest ryzyko - jest przyjemność
agga7775
Posty: 231
Rejestracja: 08 mar 2009, 22:11
Lokalizacja: Świebodzin, Lubuskie

23 lut 2010, 15:21

maj hiroł normalnie jesteś :mrgreen:
Awatar użytkownika
Fiveopac
Administrator
Administrator
Posty: 5473
Rejestracja: 06 mar 2006, 13:56
Model: NC
Wersja: 2,5 Turbo
Lokalizacja: Bydgoszcz
Kontakt:

23 lut 2010, 18:54

Zazdroszcze każda komórka ciała :twisted: Film drogi normalnie :wink:
Less roof, more fun!
Obrazek
blow-off.pl Najlepsze zawory blow-off i dv w sieci :mrgreen:
Zablokowany